sobota, 25 lutego 2017

K R Y S Z T A Ł rozdział II.

           Dzisiaj II rozdział mojej powieści  - szkicu Kryształ. Dla przypomnienia : początkujący dziennikarz oraz jego przyjaciel  komisarz Ostojski dyskutują nad dziwnym pożarem. Jest to powieść szkic, dlatego ciągle coś w niej zmieniam.Niemniej jednak publikuję, może ktoś z Was poczyta :)                                                            

                                                                                 * * *

  Zima w parku jest beznadziejna. Dookoła tylko gołe drzewa, które nawet nie są posadzone wedle jakiegoś układu czy rządku. Czarne wrony przelatywały nieraz nade mną i przypominały mi tylko o niewyjaśnionych sprawach. Kiedyś w naszej okolicy, w Mońkach zaginęła dziewczynka. Była energiczną, zwykłą nastolatką, jak opisywali podczas wywiadu jej rówieśnicy oraz rodzina. Zaginęła wychodząc z domu. Przeszła na drugą stronę ulicy i już jej nie było. Próbowałem wyjaśnić tę zagadkową sprawę, objeżdżałem wiele razy teren, dokładnie i rzetelnie analizowałem całe zdarzenie jak i wszystkie sytuacje z życia dziewczynki tuż przed jej zaginięciem. Jedynym jednak wydarzeniem było to, że kupiła w dzień zniknięcia cukierki w miejscowym sklepie. Ot, nic wielkiego. Próbowałem zaangażować w poszukiwania Ostojskiego, ale on uparcie twierdził, że sprawa jest przegrana. Powiedział mi to kiedyś prosto w twarz, w barze na Młynowej :

- Słuchaj, tej dziewczynki nigdy nie znajdziemy. Takie rzeczy się zdarzają. W zeszłym roku zaginęło rodzeństwo nie pozostawiając żadnych śladów. To są grubsze, międzynarodowe sprawy. My nic tu nie możemy - skwitował, a widząc moją minę poklepał mnie po ramieniu i rzekł :

- Zapomnij o tej sprawie - po czym wyszedł zostawiając mnie samego, zapatrzonego pustym wzrokiem w bursztynowe piwo.

Po dziewczynce z Moniek zaginęła kolejna młoda osoba. Tym razem gdzieś na skraju Podlasia. Próbowałem w tej sprawie kontaktować się z innymi dziennikarzami. Ostojski dał mi nawet namiary na prywatnych detektywów. Okazało się wtedy, że i na Śląskim zaginęły dzieci. Rozmawiałem z wieloma osobami ale informacje jakie uzyskałem nadawały się tylko na śmietnik. Wszystkie sprawy łączyło jedno : dzieci zaginęły nagle i nie pozostawiły żadnych, choćby najmniejszych śladów. Zupełnie, jakby wyparowały.

- To przecież niemożliwe. Dzieci tak po prostu nie wyparowują ! - zauważył bystro Ostojski podczas naszego spotkania. Krzyknął to na tyle głośno, by wszyscy wokół odwrócili się w naszą stronę. Siedzieliśmy w kawiarni.

- A dorośli tak ? - spytałem z uśmiechem.
- Dorośli owszem. Jak chcą, to mogą.

Po jakimś czasie zaginięcia stały się elementem mego życia. Nie mogę jednak powiedzieć, że byłem do nich przyzwyczajony. Z całą pewnością nie wyrosła we mnie odporność, jak to bywa u niektórych lekarzy czy prokuratorów. Nie byłem znieczulony. Każde zaginięcie przyprawiało mnie o dreszcz. Dreszcz przerażenia ale i podniecenia.

Od małego lubiłem zagadki. Chodziłem po podwórku babci z małą lupką w ręku, którą kupił mi ojciec. Była ona dodatkiem do gazetki " Mały tropiciel". Uwielbiałem ją czytać. Dzięki wiedzy zdobytej podczas lektury Małego tropiciela wiedziałem, jak znaleźć bezpańskie koty i psy, a także gdzie babcia chowa słoik z cukierkami. Potrafiłem także znaleźć zaginiony rower sąsiadki.
Kiedy dorastałem chodziłem do liceum o profilu chemicznym. Uczyłem się na chemika i biologa. Zostałem dziennikarzem. Z pewnością zamiast studiować kwiatostany wolę rozwiązywać zagadki kryminalne. Ostojski mówi, że mam nie po kolei w głowie.

Zmarzłem jak pies. Po raz kolejny. Zima w tym roku była szczególnie mroźna i dokuczliwa. Zima w mieście też jest beznadziejna. Chodniki są zasypane, a wszyscy poruszają się jakby w zwolnionym tempie, próbując bez szwanku przebrnąć przez zaspy śniegu. Byłem trochę zawiedziony tym spacerem. Z drugiej strony, czego ja się spodziewałem? Zrezygnowany pośpieszyłem na przystanek. Ulice były puste. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodził z domu w taką pogodę. Stanąłem pod daszkiem. Biel śniegu raziła mnie już w oczy więc je przymknąłem.
 Na szczęście w autobusie działa ogrzewanie. Usiadłem i począłem pocierać sobie ręce, które zamarzły jakiś czas temu. Nagle zadzwonił telefon.
" Nie teraz " - pomyślałem. Komórka jednak nie dawała za wygraną. Ktoś ewidentnie chce pilnie ze mną rozmawiać. Z trudem nacisnąłem zamarzniętymi palcami zielony przycisk. To był oczywiście Ostojski.

- Muszę z Tobą koniecznie porozmawiać ! - wykrzyczał przez słuchawkę - Chodzi o tę sprawę z pożarem. - dodał szeptem, co nieco mnie zdziwiło. Czyżby Ostojski nie mógł rozmawiać o tym śledztwie? Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszakże informacji na takie tematy nie okazuje się wszystkim sąsiadom, jednak wiedziałem która jest godzina i wiedziałem, że Ostojski powinien, a nawet na pewno, jest teraz w pracy. A dokładniej w swoim gabinecie. Bo Ostojski uwielbia swój gabinet.  Umówiliśmy się w jednej z Białostockich kawiarni na zaraz. Po piętnastu minutach byłem na miejscu. Tak, Białystok jest małym miastem, chociaż stale się rozrasta. Poruszanie się po centrum nie stanowi jednak najmniejszego problemu.

Ostojski przywitał mnie nerwowym uściskiem dłoni. Zobaczyłem, że zamówił nam po kawie. Byłem zdumiony. Usiadłem na przeciwko niego. Blask ciepłych, żółtawych lamp spadał na jego okrągłą twarz. Małe, szare oczka świdrowały mnie spojrzeniem. Dawno nie widziałem takich oczu. Na pewno nie u Ostojskiego.

- Słucham panie komisarzu ? - zacząłem żartobliwie.
- Namielska żyje.

Zapanowała cisza. I to na długo. Nawet panie kelnerki popatrzyły na nas z obawą, jakby były uczestniczkami tej rozmowy i wiedziały o całej sprawie. Poczułem, że zaschło mi w gardle. Nie dałem rady jednak wziąć nawet łyka.
- Jak to, żyje. Co masz na myśli? - spytałem podejrzliwie patrząc na Ostojskiego. Zacząłem mu się przyglądać. Miał podkrążone bardziej niż zwykle oczy. Siwizna także dawała mu się we znaki a włosy miał jakby rzadsze. Zacząłem się poważnie obawiać o mego owalnego przyjaciela. Pomyślałem, że potrzeba mu odpoczynku.

- Mam na myśli to, że oddycha, czyli wykonuje podstawową czynność życiową. Jej mózg pracuje, prawdopodobnie też odżywa się i je...

- Spokojnie ! Co Ty bredzisz? - wykonałem rękami gest "stop" dalej wpatrując się w towarzysza. Byłem już pewien, że zwariował. Jak inaczej mam wyjaśnić sobie jego zachowanie? Zrozumcie, Ostojski nigdy, ale to przenigdy nie wykazywał żadnego entuzjazmu. Nie mówić już o podnieceniu czy zdenerwowaniu.

- Posłuchaj mnie teraz, bo nie będę sto razy powtarzać ! Namielska, ta kobieta, która mieszkała...
- Dobrze wiem, kim jest Namielska ! - wykrzyknąłem. Jak mógłbym nie wiedzieć? Była moją sąsiadką przez cały, okrągły rok. Kelnerki wydawały się coraz bardziej zaniepokojone naszym zachowaniem. Zignorowałem to.

- Musisz mi wybaczyć, nie powiedziałem ci wszystkiego - teraz ton Ostojskiego był uniżony, jakby kajał się przede mną. Tylko ja nie wiedziałem, dlaczego? Coraz mocniej niepokoiłem się jego stanem psychicznym. Z całą pewnością, musi odpocząć.

- Właściwie to dowiedziałem się o tym niedawno. Wiesz, po naszej wizycie w Mleczku trochę otrzeźwiałem i stwierdziłem, że muszę coś zobaczyć. Następnego rana jadę do wydziału medycyny sądowej. Mówię Jadzi, żeby dała mi kartę wejścia, bo swoją gdzieś zgubiłem. Wiesz jak ja dobrze żyję z Jadzią.

- I co, wszedłeś do tego prosektorium? - przerwałem mu.
- A skąd Ty wie... a nie ważne. Tak, to znaczy, nie od razu. Za pierwszym razem spotkałem głównego i tak mnie zjechał od góry do dołu, że tu nie wolno wchodzić, że policja się we wszystko miesza, a oni są ludźmi nauki... do mnie tak, rozumiesz?

Skrzywiłem się w kwaśnym grymasie. Główny, bo tak nazywaliśmy przewodniczącego rady lekarskiej a zarazem głównego lekarza naszego gmachu medycyny sądowej, nie należał do przyjemnych ludzi. Miał szarą cerę i długi, spiczasty nos. Wąskie i czarne oczy sypały jadowitym spojrzeniem na każdego, kto wszedł mu w drogę.

- Drugim razem mi się poszczęściło. Wchodzę i mówię : jestem komisarzem głównym (podkreśliłem to słowo) i mam prawo do wglądu w sprawę. Co za tym idzie, żądam ukazania mi sali, w której przetrzymywane są zwłoki (brr, jak to brzmi) pani Walentyny Niemejskiej, ofiary pożaru z ul.Dojnowskiej 3/a w Białymstoku. Celem oględzin będzie uzupełnienie dokumentacji akt sprawy - tak mu rzekłem, dobre co !

Ostojski przez chwilę patrzył na mnie, jakby oczekiwał aplauzu. Zaśmiałem się. Lubiłem go bardzo.

- Domyślam się, że dostałeś pozwolenie na wejście. Tak, wiem, główny miał cudowną minę - uprzedziłem jego zachwyty, gdyż chciałem w końcu dowiedzieć się co tak na prawdę ma mi do przekazania. Ostojski wyraźnie zbladł, porzuciwszy entuzjazm wywołany wspomnieniem jego triumfalnego wystąpienia sprzed chwili. Pochylił się w moją stronę i wyszeptał :

- Nie było ciała. Rozumiesz? W tej sprawie nie ma ciała. I nie było.
- Jak to nie było, przecież sam widziałem ten czarny kombinezon... - zacząłem zszokowany słowami kolegi. Ostojski przerwał mi jednak mówiąc :

- To była tylko przykrywka. Pokazówka. Pożar był, ofiary nie ma. Miejscowi nie znaleźli niczego na miejscu. Wykluczyliśmy też spalenie się ofiary, zbyt niska temperatura. Za dużo ostatnio zaginięć, dlatego odstawili ten teatr.

- A miejscowe szpitale? - spytałem.

- Sprawdzone. Miejscowe i okoliczne, wszystkie w województwie. Nigdzie jej nie ma, a to oznacza, że gdzieś jest. Tylko my nie wiemy gdzie - dodał mój towarzysz pospiesznie.

W odpowiedzi na moje milczenie wyciągnął jakiś mały przedmiot, zawinięty w brązowy papier i wsadzony do foliowej torebki.

- Co to jest?! - spytałem przerażony, obawiając się najgorszego. Jakiegoś zęba niedoszłej nieboszczki albo odrąbanego palca..

- Rozpakuj, tylko ostrożnie ! - zachęcił mnie Ostojski.

Niechętnie wziąłem torebkę do ręki, wyjąłem z niej przedmiot i rozwinąłem. Spojrzałem zaskoczony na Ostojskiego. W rękach trzymałem niewielki kawałek kryształu, albo coś, co było podobne na przykład do kryształu górskiego. Z tym że, ten kawałek był jakby wyszlifowany z niektórych stron, a po jednym z jego ostrych zboczu ciągnęła się niebiesko-zielonkawa plama. Był całkiem ładny i błyszczał się jakoś tajemniczo w świetle lamp. Przez chwilę poczułem się jak mały odkrywca. Czułem, że trzymam w ręku coś cennego.
- To jedyna rzecz, jaką znaleźliśmy na miejscu. Mówiąc jedyna, mam to rzeczywiście na myśli. - oderwałem wzrok od przedmiotu i spojrzałem bystro na Ostojskiego.
- Tak, tak - powiedział zadowolony - Żadnych rzeczy osobistych, a właściwie brak jakichkolwiek rzeczy. To leżało na środku pokoju. Dziwi mnie, że nie próbowałeś się tam wślizgnąć. Czy Ty nie potrzebujesz przypadkiem wypoczynku?


Ostojski był jaki był, ale co do jednego miał racje. Rzeczywiście nie było to w moim stylu, by przegapić taką okazję i obejrzeć miejsce zdarzenia. Zwłaszcza, że znajdowało się ono w sąsiedztwie. Policja znała już mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że jestem dziennikarzem śledczym i zbytnio nie zwracała uwagi na moją obecność. Zwłaszcza gdy sprawa dotyczyła zaginięć. Ochrona prywatności osób zaginionych była wtedy rzeczą drugorzędną. Wracając do domu zastanawiałem się nam słowami przyjaciela. Chyba coś ze mną było nie tak. Ostatnio siedziałem w domu depcząc po starych dokumentach, nie mogąc pozbierać niczego do kupy. Może mam depresje? Podczas wybuchu pożaru nie było mnie w domu, wróciłem dopiero po kilku godzinach od zdarzenia, przebywając wcześniej w redakcji. Aż dziwne, że nikt nie poinformował mnie o tym, iż za drzwiami obok się pali. Zanim wpadliśmy z Ostojskim na absurdalny pomysł zamiany ról byłem zawiedziony i wszystko mi było obojętne. Może jednak to już ten czas, gdy mogę powiedzieć " dzień jak co dzień " patrząc na kolejne zdjęcie osoby zaginionej? Może jestem już człowiekiem innej kategorii, może jestem bez uczuć.
Rozmyślania przerwał mi kot, który przebiegł jakoś tak niefortunnie pomiędzy mymi nogami, że prawie się nie zabiłem. Sytuacja jak z filmu, pomyślałem. Serce podskoczyło mi do gardła i uznałem, że jednak mam jakieś tam uczucie. Wciąż się boję i można mnie zaskoczyć. Jednak nie jest tak źle.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz