poniedziałek, 13 lutego 2017

Tykocin Opowieść z Narwi




Tymczasowa przerwa od bajek, chociaż wciąż kotłują się w mojej głowie. Znikają jednak dość szybko, może za szybko? Ostatni czas jest zabiegany, trochę drętwy. Przerwa na uczelni daje mnóstwo czasu do wykorzystania. Nadrabiam zatem zdjęcia, malunki, klejenie kwiatów i pudełek...

Brakowało mi podróży. Muszę podróżować. Nie jestem w stanie usiedzieć w jednym miejscu długo. To skutkuje bardzo nieprzyjemnymi doznaniami : dusznością, uczuciem zniewolenia oraz tęsknotą za migoczącymi obrazami zza okna. Za wolnością.

Postanowiłam ulżyć mojej cygańskiej duszy i wyruszyć w małą, ale zawsze, podróż. Tykocin mącił mi w głowie od dawna. Czułam, iż muszę tam pojechać. Zrobiłam tak w sobotnie popołudnie. Wsiadłam do pks i odetchnęłam. W końcu.

Trasa Białystok - Tykocin przebiega przez bardzo miłe dla mnie okolice. Kręta, nowo wybudowana droga prowadzi do Złotorii, z którą mam piękne wspomnienia. Tu mieszka moja przyjaciółka. Tu razem chodziłyśmy po polach, w letnie, pachnące dni. Tu przesiadywałyśmy nad rzeką. Tu rozmawiałam w nocy z moimi przyjaciółmi, do rana snując szalone plany. To tutaj pokaleczyłam sobie nogi, chodząc po ciernistym polu a upalne słońce paliło nas do żywca.

Pojechałam w mą podróż z Maćkiem. Nie byliśmy do końca pewni, gdzie mamy wysiadać. Miałam w pamięci coś takiego jak "przystanek szkoła". Wesoły pan kierowca rozmawiał z jakimś mężczyzną całą drogę. O weselu, o dzieciach i o buntowniczym synu. Gdy wjechaliśmy już do naszej docelowej miejscowości, kierowca zagadał do mnie :

- A gdzie panią wysadzić? Przy kościele?
- Może być przy kościele - odparłam, mając w pamięci wielki, biały budynek.

- Czy przy synagodze?

Uśmiechnęłam się nieco i odparłam :

- Przy kościele.

Towarzysz kierowcy zaśmiał się pod nosem.

- A to pani zna Tykocin ! - rzekł kierowca i wkrótce stanęliśmy przed ogromną budowlą.

O jej historii i znaczeniu nie będę się teraz rozpisywać - mam w planach zbadać ten temat dokładniej. Obejrzeliśmy z Maćkiem pobieżnie świątynię, weszliśmy w próg restauracji, na której wisiał plakat filmu U Pana Boga w ogródku. Potem postanowiliśmy, że ruszymy w stronę zamku.

Weszliśmy na długi most, przecinający rzekę Narew. Spękany lód wił się niczym ogromny, czarny wąż boa. Nie byliśmy nawet w połowie drogi gdy przemarzłam do szpiku kości i w duchu powtarzałam sobie, że zaraz muszę napić się herbaty. Zamek pojawił nam się na horyzoncie. Weszliśmy na dzieciniec, a potem próbowaliśmy obejść go dookoła. Budowla jednak nie jest całkowicie wykończona. Mniej więcej przedstawia się on tak :








[brama wejściowa]




Pobłądziliśmy tam chwilę by później zawrócić i zstąpić w dół rzeki.
Minęliśmy mężczyznę, który powiedział do nas :

- Dzień dobry.

Spojrzeliśmy z Maćkiem na siebie zdziwieni. Czyżby aparat zawieszony na szyi dodawał splendoru? Ja wolę się chwalić moją analogową P R A K T I C Ą, chociaż zaczynam wątpić, czy ktoś w dzisiejszych czasach rozpoznaje co to za cudo i do czego służy. Większość ludzi myśli, że to nowoczesny aparat z fajnym designem. Nie będę jednak osądzać - w końcu co człowiek to pasja.
Przebrnęliśmy w milczeniu przez śniegi i dotarliśmy do małego mostku. Rzadko rozmawiam podczas plenerów. Wolę się skupić na przyrodzie.



Tuż przed drewnianym mostkiem znalazłam uroczą roślinkę, którą widzicie powyżej. Nie wiem, jak się nazywa. Muszę kupić sobie przewodnik po roślinach i ziołach. Widziałam taki ostatnio w księgarni. Czytam również taką encyklopedię podczas pobytu u moich przyjaciół, kiedy nie mogę zasnąć. Ta książka stoi w dużym pokoju i odkryłam ją niegdyś. Lubię rośliny. Lubię naturę.

Przykucnęłam nad, jak mniemam, kwiatami i zrobiłam parę klatek.


Świeciło piękne słońce. Czasem jego blask raził mnie w oczy, rozświetlając śnieg i błyszczącą rzekę.






Coraz bardziej zaczynam doceniać fotografię krajobrazu. Powiem więcej, zaczyna mnie to powoli kręcić. Zrobiłam kilka ujęć moim analogiem. Postaliśmy z Maćkiem, który też robił zdjęcia, chwilę na mostku po czym ruszyliśmy schodami w górę. Na wielką, metalową konstrukcję.

Do naszych uszu dobiegała muzyka. Właściwie, to słyszeliśmy ją stojąc na "nizinach" i fotografując cichą przyrodę. Muzyka dobiegała albo z mostu właściwego albo z restauracji nieopodal lub z czyjegoś samochodu. Patrząc na uśpioną Narew słuchaliśmy zatem Pitbulla ft Christina Aguilera Feel this moment . Ta muzyka nie przeszkadzała mi jednak zbytnio, nasunęła tylko mgłę wspomnień.
Z dużego mostu zrobiłam kilka ujęć, oto one :






Postanowiliśmy, że udamy się w jakieś ciepłe miejsce. Było to konieczne z racji tego, że zamarzałam. Szybko marznę, nawet jak ubiorę się na Shreka, wielowarstwowo. Postanowiliśmy przejść się na coś, co nazwałabym placem głównym. Stoi tam wielki, stary pomnik Stefana Czarneckiego, który odbudował miasteczko zniszczone w czasie Potopu szwedzkiego.

W Tykocinie znajduje się wiele zabytków. Według Wikipedii, jest ich ponad 100. To spora liczba, jednak przechadzając się po miasteczku nie trudno w to uwierzyć. Dostrzegłam po prawej stronie domki. Bardzo stare i bardzo ładne. Mogłabym mieszkać w jednym z nich. Tabliczki umieszczone na ich ścianach wskazywały o ich wartości historycznej.





Przeszliśmy plac dookoła, po czym ruszyliśmy w kierunku jednej z małych, przytulnych restauracyjek. Naszą uwagę przykuły Opowieści z Narwi.

W środku znaleźliśmy białe wnętrze, drewniane meble i mnóstwo obrazów oraz zdjęć przedstawiających historię i przyrodę miasteczka Tykocin. Wszystko to zrobione ze smakiem - w niczym nie przypominało to rupieciarni. Nazwa druga : Galeria Sztuki i Smaku / Tawerna Rzeczna Galeria Rękodzieła mówiła sama za siebie. Był jednak jeden minus -  potworne zimno w środku.
Nie będę jednak zbyt surowa, bo nie mam takich powodów. Zamarzłam wcześniej na śmierć, więc prawdopodobnie nic oprócz godzinnej gorącej kąpieli nie będzie mnie w stanie ogrzać.

Zamówiliśmy jedzenie. W karcie same domowe oraz typowo podlaskie potrawy. Kartacze, których nie cierpię (może nie jestem Podlasianką?), żurek, barszcz i zupa rybna. Mniam. Bez wahania wybrałam zupę z ryby, zwłaszcza, że były w niej lane kluski. Ciekawa sprawa okazała się z wyborem napoju. Nie wiem dlaczego, ale zawsze, czy to oglądając ukochane Ogniem i mieczem czy też czytając prze ciekawe książki pana J. Besali wyobrażałam sobie, iż miód pitny to ciepły, lub schłodzony nieco, lepki napój. Podobny do piwa, tylko gęstszy. No cóż, bardzo się myliłam. Widocznie wyobrażenie moje minęło się z realizmem. Jako, że w karcie był on dostępny w ok. czterech wariantach, bez wahania wybrałam jeden z nich. Niestety moje zdziwienie było ogromne, gdy dostałam kieliszek wypełniony czymś, co przypominało mi koniak ( jestem kobietą, nie znam się na alkoholach ). W dodatku było zimne i pachniało spirytusem, a raczej bimbrem. Smakowało już lepiej, ale nie mogłam się przemóc i zostawiłam ponad połowę trunku nietkniętą.




Na moje szczęście zupa okazała się hitem. Co prawda, była nieco słona (zważcie na to, że nie używam soli), jednak w całości smakowała przepysznie. W dosyć gęstym bulionie pływały pulpeciki rybne oraz kluseczki. Nie jestem Magdą Gessler, ale myślę, że były domowej roboty. Dużo było także marchewki oraz ziół. Bardzo polecam.

Maciej, po męsku, wybrał żurek i również sobie zachwalał. Gdy spożyłam posiłek grzałam się jego czarną herbatą. Widok mieliśmy przemiły, ponieważ wybraliśmy stolik na przeciwko okna. Z dziecięcą radością podskoczyłam, kiedy zauważyłam przejeżdżające ulicą dwie furmanki z końmi. Później wracały, wioząc ze sobą wesołe grono ludzi. Restauracja znajduje się dokładnie naprzeciw zabytkowych domków, o których pisałam wcześniej. Jedząc i próbując przekonać się do mego pitnego miodu opowiadałam Maćkowi, że mogłabym zamieszkać w jednym z nich. Zastanawiałam się ile  kosztuje kupno domku w takim stylu lub zbudowanie własnego Tak bym chciała....

O 17.00 mieliśmy pks. Postanowiliśmy poczekać do 16:15 i wyruszyć w górę miasteczka, zwiedzając przy okazji synagogę. Odwlekałam ten moment jak tylko mogłam, bo dalej trzęsłam się z zimna. Mimo tego, że w środku rozpalono w piecu a kominek znajdujący się w sali rozbłysnął ciepłymi językami ognia. Zapachniało też piecem i drzewem. Niestety wybiła godzina mrozu i wyszliśmy na zewnątrz. Maciej spytał panią kelnerkę o drogę i ruszyliśmy dalej.

Gdy dotarliśmy do synagogi zauważyłam niezwykłą architekturę miasteczka. Budowle na prawdę są wiekowe. Tworzą niepowtarzalny, nostalgiczny klimat. Z wielką uciechą przystanęłam by popatrzeć na mijające nas powozy konne. Te same, które obserwowałam kilka minut temu z okna. Prezentowały się bajecznie na tle czerwonych i białych budynków. Te piękne, czarne oraz szare konie. Niestety nie uchwyciłam tego momentu. Zauważyłam, że od jakiegoś czasu najpiękniejsze chwile pozostawiam nie udokumentowane. Chyba coś w tym jest.

Synagoga wyglądała inaczej, niż się spodziewałam. Był to biały, kwadratowy budynek. Z racji tego, że zamarzałam nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Poza tym, nie za bardzo wiedziałam co i jak uchwycić. Wiem jednak, iż Tykocin to jedno z największych skupisk kultury żydowskiej w Polsce. Widać to na każdym kroku. W drodze na przystanek autobusowy zahaczyliśmy o piękny, żydowski domek :





Aby się ogrzać i ukrócić sobie czas oczekiwania na transport, wstąpiliśmy do miejscowego sklepu. Nic nie kupiliśmy, bo nie można było płacić kartą za małe kwoty. O co z tym chodzi? Już nie raz utrudniło mi to życie.

Kiedy w końcu usiedliśmy w ciepłym wnętrzu autobusu ( tego samego, który nas tutaj przywiózł ) poczułam ulgę, Byłam zadowolona z wyprawy, Maciej też. Spojrzałam przez okno. Słońce zachodziło i wszystko stawało się niebieskie. Żółte światła lamp ocieplały zimowy widok.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Podziwiałam krajobraz, który przypominał mi cichą, zimną próżnię. Pod Białymstokiem zauważyłam ogromny księżyc. Nie uchwyciłam go na zdjęciach. Pozostał w mej pamięci.







To by było na tyle z Opowieści z Narwi,
dzięki za przeczytanie,
do usłyszenia ! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz