wtorek, 6 czerwca 2017

KRYSZTAŁ :  Rozdział III

 Jak tylko wróciłem do domu, usiadłem w jedynym fotelu, jaki posiadałem. Zamarłem na kilka chwil. Musiałem przetrawić falę dreszczu, która obiegła mnie gdy mijałem drzwi, za którymi nigdy nie działo się nic, aż do pewnego wydarzenia.

Kim właściwie była pani Niemejska? Przez sekundę musiałem się skupić, by odwrócić od siebie dziwnie przyjemny przypływ emocji. Niewątpliwie zagadka pożaru i tajemniczego zniknięcia mojej sąsiadki wywarły na mnie wrażenie. Właściwie, to wydawało mi się, że śnię. Kiedy pierwszy raz usłyszałem nazwisko nowej lokatorki naszej kamienicy od razu przyszła mi na myśl starsza pani w kwiecistej huście, sprzedającej kwiaty na rynku i częstującej mieszkańców świeżymi jajkami. Moje wrażenie okazało się jednak błędne. I tu ciekawostka - siedząc teraz  w miękkim, czerwonym fotelu nie mogłem sobie za nic w świecie przypomnieć, jak wyglądała kiedy pierwszy raz ją spotkałem. Właściwie to prawie wcale nie pamiętam, jak wyglądała. Czy to w ogóle możliwe? Czyżbym był tak bardzo przejęty własnymi myślami, że przysłoniły one w tej chwili moje wspomnienia w których widziałem nową sąsiadkę?  I to przez cały rok? Ostojski miał rację. Jestem przemęczony.
 
Prychnąłem z niesmakiem na myśl, że chciałem go dziś brać za wariata.

- I kto tu jest szalony... - mruknąłem pod nosem.

Przymknąłem na chwilę oczy. Śnieg za oknem sypał obficie, ale na ulicy panowała cisza.
Nagle przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie :
 
  Świeciło wtedy słońce. Była wiosna. W redakcji niewiele się działo, więc postanowiłem wcześniej wyjść, kupić po drodze jakąś przekąskę a wieczorem wybrać się na miasto. Lubiłem przechadzać się po wiosennych uliczkach. Gdy zjadłem obiad, przyszykowany do wyjścia zamknąłem drzwi na klucz i ruszyłem ku drzwiom. Wyszedłem na zewnątrz, powietrze było jakieś ciężkie. Idąc pośpiesznie wpadłem na kogoś.

- Przepraszam  - bąknąłem.
- Nic się nie stało. Powinien pan jednak uważać - usłyszałem głos. Dość miękki głos. Przypominał mi atłas. Nie wiem dlaczego. Zdziwiony tą reprymendą spojrzałem na swoją rozmówczynię. Musiałem przyglądać się jej dłuższą chwilę, bo speszyła się mówiąc :

- Nazywam się Kamila Niemejska, zdaje się, że jesteśmy sąsiadami.

Dlaczego za nic nie mogłem przypomnieć sobie jej twarzy? W moich wspomnieniach było wiele światła i ten dziwny blask przysłaniał mi teraz twarz sąsiadki.  Nie pamiętam też, co wtedy odpowiedziałem. Z pewnością byłem równie zmieszany. Nie zauważyłem, że mam nową sąsiadkę, musiałem więc odpowiedzieć coś w niezgrabnym stylu. Przypominam sobie jednak, iż byłem zaskoczony - nowa sąsiadka nie przypominała starszej osoby. Chyba miała bardzo jasne włosy i równie jasne oczy...

Zdenerwowany wstałem i poszedłem do kuchni. Nie rozumiałem już tego, co się ze mną działo. Powinienem przestać myśleć o tej sprawie, choćby na chwilę.

                                                                  ***                                                               


  Wspomnienia z dzieciństwa miałem różne : raz były liche, jakby przykryte spróchniałym drewnem lub białą, odpadającą farbą. Innym razem pamięć ma wyraźnie odwzorowywała kolorowe, może nawet bajkowe obrazy. Na przykład te, w których chodziłem z lupą oraz gazetką Mały Tropiciel po okolicy szukając skarbów. Pamiętałem także kilka wspomnień letnich, spowitych głębią wód, cieniem wielkich drzew.
 
   Kiedyś ojciec zabrał mnie nad długą, wijącą się rzekę. Wokoło rosła trawa, w której ledwo co było mnie widać. Ogromna ręka ojca co raz spadała z nieba i  mierzwiła mnie po głowie, gdy brnęliśmy przez gęstą roślinność. Słońce grzało wysoko nad nami, a ja przymykałem oczy, by ostre promienie mnie nie oślepiały. Dotarliśmy nad krzaczasty brzeg chłodno błękitnej rzeki. Nurt miejscami był dość wartki, a czasem zlewał się w miękkie, powoli płynące kształty. Ojciec mój rozłożył sprzęt rybacki na ziemi - wędki, spławiki oraz przynęty, po czym usiadł na niewielkim kamieniu. Ja rozłożyłem się tuż obok lecz nie mogłem długo usiedzieć w miejscu. Ganiałem tam i z powrotem, sprawdzając czy aby przypadkiem nie ma niczego ciekawego w zaroślach. Ojciec mruczał coś pod nosem, a co parę minut opowiadał mi o sztuce wędkowania. Podbiegałem wówczas do niego, opierając się o jego wielkie ramię. Nagle, wędka zadrżała - podskoczyłem z wrażenia a później zamarłem przyglądając się, jak mój rodziciel zmaga się z wielką rybą. Siłował się  z nią przez dłuższy czas, napinając przy tym wszystkie mięśnie. Profesjonalnymi ruchami szarpał wędkę, aż w końcu zdobyć poddała się i naszym oczom ukazała się ogromna, chyba większa ode mnie ryba.

- Co to za ryba? To jakiś mutant tato? - spytałem obskakując stworzenie dookoła.
- To szczupak, rzeczywiście... spory. No, synku tworzymy dobry duet ! Nie udało mi się złowić nic od dłuższego czasu ...

Wypowiedź ta powinna była mnie zdziwić, jednak jako parolatek nie dostrzegałem w niej niczego dziwnego ani smutnego. Ojciec na ryby zwykle chodził sam, jednakże tego słonecznego dnia wstał rozochocony jak nigdy i wchodząc do mojego pokoju oznajmił :

- Załóż buty idziemy łowić ! W drogę !

Moja radość była przeogromna, bo niewiele czasu z nim spędzałem. Nieraz widziałem go ospałego, zniechęconego jak siedział w kącie pod oknem, patrząc w dal. Mój dziecięcy umysł przeczuwał coś, jednak nie dostrzegał tego konkretnego punktu, jakim była fala rozpaczy i depresji. Szukałem go od dziecka i do tej pory nie wiem, czy znalazłem. Gdy ojciec oznajmił mi dobrą nowinę, mało co nie spadłem z łóżka. Pobiegłem zaraz do matki, wykrzykując coś niezrozumiałego, po czym popędziłem do sieni zakładając buty przeznaczone do takowych wypraw. Właściwie to były moje jedyne buty. Uwielbiałem je.

Pochylaliśmy się nad ogromnym szczupakiem, który wściekle kłapał zębiskami. Zacząłem się mu przyglądać  - przypominał mi wodnego potwora z ilustracji starych książek. Otworzyłem buzię ze zdziwienia. Ojciec wykonał kilka nieznanych mi ruchów i wyjął potworowi haczyk z wielkiego pyska. Ten kłapnął złośliwie zębami, po czym wygiął się w jakąś nienaturalną figurę, jakby chciał zatańczyć diabelny taniec. Usłyszałem jak ojciec bluzga i dopiero teraz skierowałem na niego wzrok.
Z jego reki ciekł strumyczek rubinowej krwi, odbijającej blask rzeźkiej wody. Dotknąłem jego dłoni. Popatrzył na mnie i usmiechnął się nieznaczne, a potem machnął ręką i niemymi słowami poprowadził mnie w stronę wioski. Szlismy znowu przez gęstwinę, która zjadała nas łapczywie. Panowało upalne, słodkie lato.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz