wtorek, 6 czerwca 2017

KRYSZTAŁ :  Rozdział III

 Jak tylko wróciłem do domu, usiadłem w jedynym fotelu, jaki posiadałem. Zamarłem na kilka chwil. Musiałem przetrawić falę dreszczu, która obiegła mnie gdy mijałem drzwi, za którymi nigdy nie działo się nic, aż do pewnego wydarzenia.

Kim właściwie była pani Niemejska? Przez sekundę musiałem się skupić, by odwrócić od siebie dziwnie przyjemny przypływ emocji. Niewątpliwie zagadka pożaru i tajemniczego zniknięcia mojej sąsiadki wywarły na mnie wrażenie. Właściwie, to wydawało mi się, że śnię. Kiedy pierwszy raz usłyszałem nazwisko nowej lokatorki naszej kamienicy od razu przyszła mi na myśl starsza pani w kwiecistej huście, sprzedającej kwiaty na rynku i częstującej mieszkańców świeżymi jajkami. Moje wrażenie okazało się jednak błędne. I tu ciekawostka - siedząc teraz  w miękkim, czerwonym fotelu nie mogłem sobie za nic w świecie przypomnieć, jak wyglądała kiedy pierwszy raz ją spotkałem. Właściwie to prawie wcale nie pamiętam, jak wyglądała. Czy to w ogóle możliwe? Czyżbym był tak bardzo przejęty własnymi myślami, że przysłoniły one w tej chwili moje wspomnienia w których widziałem nową sąsiadkę?  I to przez cały rok? Ostojski miał rację. Jestem przemęczony.
 
Prychnąłem z niesmakiem na myśl, że chciałem go dziś brać za wariata.

- I kto tu jest szalony... - mruknąłem pod nosem.

Przymknąłem na chwilę oczy. Śnieg za oknem sypał obficie, ale na ulicy panowała cisza.
Nagle przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie :
 
  Świeciło wtedy słońce. Była wiosna. W redakcji niewiele się działo, więc postanowiłem wcześniej wyjść, kupić po drodze jakąś przekąskę a wieczorem wybrać się na miasto. Lubiłem przechadzać się po wiosennych uliczkach. Gdy zjadłem obiad, przyszykowany do wyjścia zamknąłem drzwi na klucz i ruszyłem ku drzwiom. Wyszedłem na zewnątrz, powietrze było jakieś ciężkie. Idąc pośpiesznie wpadłem na kogoś.

- Przepraszam  - bąknąłem.
- Nic się nie stało. Powinien pan jednak uważać - usłyszałem głos. Dość miękki głos. Przypominał mi atłas. Nie wiem dlaczego. Zdziwiony tą reprymendą spojrzałem na swoją rozmówczynię. Musiałem przyglądać się jej dłuższą chwilę, bo speszyła się mówiąc :

- Nazywam się Kamila Niemejska, zdaje się, że jesteśmy sąsiadami.

Dlaczego za nic nie mogłem przypomnieć sobie jej twarzy? W moich wspomnieniach było wiele światła i ten dziwny blask przysłaniał mi teraz twarz sąsiadki.  Nie pamiętam też, co wtedy odpowiedziałem. Z pewnością byłem równie zmieszany. Nie zauważyłem, że mam nową sąsiadkę, musiałem więc odpowiedzieć coś w niezgrabnym stylu. Przypominam sobie jednak, iż byłem zaskoczony - nowa sąsiadka nie przypominała starszej osoby. Chyba miała bardzo jasne włosy i równie jasne oczy...

Zdenerwowany wstałem i poszedłem do kuchni. Nie rozumiałem już tego, co się ze mną działo. Powinienem przestać myśleć o tej sprawie, choćby na chwilę.

                                                                  ***                                                               


  Wspomnienia z dzieciństwa miałem różne : raz były liche, jakby przykryte spróchniałym drewnem lub białą, odpadającą farbą. Innym razem pamięć ma wyraźnie odwzorowywała kolorowe, może nawet bajkowe obrazy. Na przykład te, w których chodziłem z lupą oraz gazetką Mały Tropiciel po okolicy szukając skarbów. Pamiętałem także kilka wspomnień letnich, spowitych głębią wód, cieniem wielkich drzew.
 
   Kiedyś ojciec zabrał mnie nad długą, wijącą się rzekę. Wokoło rosła trawa, w której ledwo co było mnie widać. Ogromna ręka ojca co raz spadała z nieba i  mierzwiła mnie po głowie, gdy brnęliśmy przez gęstą roślinność. Słońce grzało wysoko nad nami, a ja przymykałem oczy, by ostre promienie mnie nie oślepiały. Dotarliśmy nad krzaczasty brzeg chłodno błękitnej rzeki. Nurt miejscami był dość wartki, a czasem zlewał się w miękkie, powoli płynące kształty. Ojciec mój rozłożył sprzęt rybacki na ziemi - wędki, spławiki oraz przynęty, po czym usiadł na niewielkim kamieniu. Ja rozłożyłem się tuż obok lecz nie mogłem długo usiedzieć w miejscu. Ganiałem tam i z powrotem, sprawdzając czy aby przypadkiem nie ma niczego ciekawego w zaroślach. Ojciec mruczał coś pod nosem, a co parę minut opowiadał mi o sztuce wędkowania. Podbiegałem wówczas do niego, opierając się o jego wielkie ramię. Nagle, wędka zadrżała - podskoczyłem z wrażenia a później zamarłem przyglądając się, jak mój rodziciel zmaga się z wielką rybą. Siłował się  z nią przez dłuższy czas, napinając przy tym wszystkie mięśnie. Profesjonalnymi ruchami szarpał wędkę, aż w końcu zdobyć poddała się i naszym oczom ukazała się ogromna, chyba większa ode mnie ryba.

- Co to za ryba? To jakiś mutant tato? - spytałem obskakując stworzenie dookoła.
- To szczupak, rzeczywiście... spory. No, synku tworzymy dobry duet ! Nie udało mi się złowić nic od dłuższego czasu ...

Wypowiedź ta powinna była mnie zdziwić, jednak jako parolatek nie dostrzegałem w niej niczego dziwnego ani smutnego. Ojciec na ryby zwykle chodził sam, jednakże tego słonecznego dnia wstał rozochocony jak nigdy i wchodząc do mojego pokoju oznajmił :

- Załóż buty idziemy łowić ! W drogę !

Moja radość była przeogromna, bo niewiele czasu z nim spędzałem. Nieraz widziałem go ospałego, zniechęconego jak siedział w kącie pod oknem, patrząc w dal. Mój dziecięcy umysł przeczuwał coś, jednak nie dostrzegał tego konkretnego punktu, jakim była fala rozpaczy i depresji. Szukałem go od dziecka i do tej pory nie wiem, czy znalazłem. Gdy ojciec oznajmił mi dobrą nowinę, mało co nie spadłem z łóżka. Pobiegłem zaraz do matki, wykrzykując coś niezrozumiałego, po czym popędziłem do sieni zakładając buty przeznaczone do takowych wypraw. Właściwie to były moje jedyne buty. Uwielbiałem je.

Pochylaliśmy się nad ogromnym szczupakiem, który wściekle kłapał zębiskami. Zacząłem się mu przyglądać  - przypominał mi wodnego potwora z ilustracji starych książek. Otworzyłem buzię ze zdziwienia. Ojciec wykonał kilka nieznanych mi ruchów i wyjął potworowi haczyk z wielkiego pyska. Ten kłapnął złośliwie zębami, po czym wygiął się w jakąś nienaturalną figurę, jakby chciał zatańczyć diabelny taniec. Usłyszałem jak ojciec bluzga i dopiero teraz skierowałem na niego wzrok.
Z jego reki ciekł strumyczek rubinowej krwi, odbijającej blask rzeźkiej wody. Dotknąłem jego dłoni. Popatrzył na mnie i usmiechnął się nieznaczne, a potem machnął ręką i niemymi słowami poprowadził mnie w stronę wioski. Szlismy znowu przez gęstwinę, która zjadała nas łapczywie. Panowało upalne, słodkie lato.



wtorek, 18 kwietnia 2017

BAJKA : Księżniczka Wichra i stwór Agalok





 Wiele lat temu, w głębi skalistych gór, świecących za dnia niczym wielkie planety a nocą parujących różanymi dymami, mieszkał sobie stwór zwany Agalokiem. Zajmował on trzy jaskinie w trzech górach wyryte, w których wszelkie tajemnice świata mieszkały. Najbardziej mały Agalok lubił największą z jaskiń, bo piękna polana rosła u jej stóp, o barwach szmaragdowych i turkusowych. Trawa na polanie była wysoka, śliska i czysta, a zapach rosnących na niej ziół układał co noc Agaloka do snu. Nieopodal w dolinie, poniżej trzech gór widniało malutkie jeziorko, porośnięte pięknymi kwiatami i wodnymi roślinami. Krystaliczna woda szumiała na letnim wietrze, a nocą mieniła się blaskiem księżyca.


   

   Pewnego wieczoru, gdy chmury naszły różowe na górskie szczyty, w dolinie miało miejsce niezwyczajne wydarzenie. Jakaś postać mknęła szybko przez pobliskie lasy, aż dotarła na skraj doliny, gdzie czyste jeziorko spokojnie spało. Przeźroczysta woda została wzburzona przez niewielkie, białe stopy, a ptactwo rozproszone niespodziewanym dźwiękiem. Jasny, zwiewny materiał zatrzepotał na wietrze, zaczepiając się o wodne pałki. Nagle postać potknęła się i upadła z pluskiem w płytką wodę. Księżyc przyświecał jasno, toteż dało się ujrzeć jej drobną sylwetkę, a gdy odgarnęła długie, lśniące włosy, ukazała się twarz przerażona, lecz bardzo piękna. Usłana była małymi piegami, a gdzieniegdzie na policzkach oraz pod oczami widać było malutkie diamenciki, które mieniły się teraz nadając postaci tajemniczego wyglądu. Nieznajoma wytarła łzy i rozejrzała się dookoła. Nic już nic nie zakłócało ciszy, dolina wyraźnie spała. Nie było widać nikogo, a zwierzęta jakby ukryły się w gąszczu dzikiego lasu, lub zakopały się w dnie czystego jeziora. Różane chmury kłębiły się wysoko, a ponad nimi postać dostrzegła trzy wielkie góry, a w nich trzy wielkie groty. Góry białe jak śnieg, groty czarne jak smoła. Postać ruszyła ku nim, stąpając ostrożnie po płyciźnie.

  Tymczasem w trzeciej grocie smacznie chrapał stwór Agalok, snem przecudownym pochłonięty. W małym, włochatym łebku wirowały magiczne obrazy, tak wielkie i dziwne, że aż różki stwora pocierały się jeden o drugi z wrażenia. Mlaskał przy tym Agalok długim językiem, przewracając się z boku na bok.
 
  A śniła mu się rzecz niesłychana :

 Szedł oto w letni poranek krętą leśną drogą, a słońce przypiekało jego czuprynę. Pomimo upału czuł się Agalok niesamowicie lekki, jakby fruwał nad ziemią. Z sosen rosnących po obu stronach ścieżki skapywała słodka żywica, którą połykał raz po raz przystając z uśmiechem pod drzewami. Niespodziewanie dostrzegł coś, co przykuło jego uwagę. Na środku drogi, tam, gdzie horyzont zlewał się z pomarańczowym niebem, stał piękny ptak. Pióra miał różowe a brzuszek cały biały. Agalok nigdy nie widział tak cudownego stworzenia, więc ruszył ku niemu. Nagle podskoczył z radości i uniósł się w powietrze, goniąc za ptakiem, który także wzbił się w górę. Leciał Agalok teraz przez lasy, doliny, rzeki, przeleciał nawet nad trzema górami, szczęśliwy jak nigdy dotąd. W końcu mógł zobaczyć coś więcej niż tylko groty i jeziora! Leciał tak i leciał, robiąc fikołki w powietrzu, co wychodziło mu nad wyraz dobrze pomimo tego, iż miał brzuszek tłuszczykiem obrośnięty. Gnał przez pola i miasteczka, przez zakamarki nieznanych lądów. Z utęsknieniem patrzył też na wioski i ludzi bawiących się na łąkach. Mknął za różowym ptaszkiem, który oglądał się co chwilę jakby sprawdzał, czy stworek dalej mu towarzyszy. Nagle dobiegł Agaloka czyjś cieniutki głos.

  ***
 Białe stopy ostrożnie stanęły przed wejściem do największej z grot. Nieznajoma złożyła ręce przy ustach i zawołała niepewnym głosem :

- Halo, czy jest tutaj ktoś?



 Właściwie wołanie nie miałoby sensu, gdyby wcześniej nie słyszała opowieści o dziwnych stworach, zwanych Wigri Wigri - co znaczyło w jej języku " wygnany ". Ludzie w jej królestwie nie zawsze byli uczciwi - niektórzy kradli, inni oszukiwali. Najgorszym występkiem jednak była kradzież niezwykłego ptaka Jagu - czyli Szczęścia. Ptaszek ów, o pięknym ubarwieniu, mieszkał w pałacu Króla Jara Wąsatego. Król otrzymał go w darze od Cesarza Pan Ku Ian, w dniu narodzin jego córki Wichry. Od tamtej pory, córeczka Króla jak i całe Królestwo Bladego Świtu miało być chronione, a szczęście kapało z drzew niczym żywica. Wielu próbowało ukraść Jagu, skuszeni wiecznym szczęściem, jednak skarb był pilnowany dzień i noc przez strażników królewskich, odzianych w srebrne zbroje, klejnotami zdobionymi. Klejnoty te rozświetlały w nocy ciemności, a w dzień emanowały wielką energią, która sił im dodawała. Zdarzało się jednak, iż kilkukrotnie Jagu opuszczał swój pokój, był to bowiem ptak mądry i z duszą wędrownika, pragnął więc często przechadzać się po królewskich ogrodach lub po prostu dziobać ziarna na polach wraz ze swoimi braćmi. Wówczas wielu niegodziwców czyhało z wszelkimi pułapkami na królewskiego pupila.

 Oczywiście wszystkich złodziei udało się schwycić, a Król Jar Wąsaty skazywał ich wtedy na najsurowszą karę wygnania, oraz mianował Wigri Wigri. Nikt nie wiedział, co działo się z takimi wygnańcami. Ponoć Jar znał takie czary, które uniemożliwiały im powrót do królestwa na zawsze. Błądzili więc oni po krainach, dolinach i górach, a legendy głosiły, że zamieniali się w kamienie lub dziwne stwory.
 * * * 

- Halo ! Hop, hop ! - zawołała Księżniczka, jednak znów nie usłyszała odpowiedzi. Postanowiła, że ostrożnie zbada pieczarę i tak też zrobiła. Przestąpiła bosymi stopami próg i zaraz dostrzegła coś dziwnego : oto pod jej nogami, wił się przepiękny dywan zrobiony z żywych kwiatów i roślin wodnych. Ciągnął się wzdłuż groty.

- Jejku, jakie to piękne ! - Zawołała Księżniczka Wichra, bo nigdy nie widziała nic równie ładnego - Jakie milutkie, bardzo mięciutkie, a pachnie jak perfumowany wiatr... - zachwycała się dalej.

Nagle.. Trzask ! Prask !

Jakiś dźwięk wydobył się z głębi groty, a drobna Wichra podskoczyła z piskiem. Nie miała jednak gdzie się ukryć, powiem oprócz wspaniałego dywanu nie było w grocie niczego. Skuliła się więc Wichra, a że była Księżniczką Wiatru, zaraz wezbrały się wokół niej niespokojne podmuchy, oplotły jej włosy oraz ciało, chroniąc ją przed niebezpieczeństwem. Stała tak jakiś czas, jednak nic się nie działo, więc postanowiła otworzyć oczy.

-  Och ! - krzyknęła.

Ujrzała przed sobą stworka przedziwnego. Oczywiście był to Agalok, który zbudzony wichurą jaką wywołała księżniczka postanowił wstać, by dywanem z kwiatów się przykryć. Stał teraz przed obliczem Wichry zadzierając do góry głowę, bo był od niej właśnie o głowę niższy. Agalok mierzył gościa zdziwionym spojrzeniem, gdyż nigdy nikt go nie odwiedził. Wichra za to odsunęła swe białe, długie włosy na bok i zapytała :

- Kim jesteś stworku? Dziwię się Tobie, nie widziałam Cię w ani w książkach, ani na malunkach, a nawet w czarodziejskich kulach nie było takiej postaci jak Ty.

Agalok nic na to nie odpowiedział, nie wiedział bowiem co to są czarodziejskie kule i zrazu zamyślił się, wyobrażając sobie jak mogłyby wyglądać. Księżniczka za to zaczęła obchodzić go dookoła, bo zobaczyła, że stworek ów nie jest groźny, a nawet spodobał jej się jego brzuszek i małe rogi i poczuła do niego sympatię wielką. Obchodząc go dookoła mówiła :

- Masz małe różki, które powinny być groźne. Są jednak ozdobione ziołami i zupełnie słodkie. Futerko masz lśniące i puszyste, a brzuszek Twój jest wypukły i najedzony. Nie jesteś zły ! - oświadczyła Wichra przystając przed Agalokiem.

- Skąd wiesz, że nie jestem zły? - spytał stwór marszcząc nos - mogę Cię pożreć na śniadanie ! - mówiąc to wyszczerzył ostre ząbki. Księżniczka zlękła się nieco, jednak spróbowała się uspokoić i pomyśleć przez chwilę. Po dłuższym czasie oświadczyła :

- Gdybyś był zły, tak jak mówisz, zjadłbyś mnie od razu, a nawet jeśli nie, to nie rozmawiałbyś ze mną! Źli ludzie nie chcą rozmawiać i nie słuchają innych. Poza tym, masz w swoim domku piękny dywan z kwiatów - ktoś, kto go zrobił, na pewno nie był złym stworzeniem.

Agalok spojrzał na ziemię, po której wił się cudowny kwiecisty dywan. Sam zrobił go pewnego późnego lata, gdy dojrzały już wszystkie owoce, a rośliny w pełni zakwitły. Chciał Agalok zachować ich piękno, przypominały mu bowiem dawny dom. Potem spojrzał nasz stwór po ściankach groty, które były zimne i skaliste, po czym posmutniał i rzekł :

- To nie jest dom, to zwykła skalista grota. Po obu jej bokach, jak zauważyłaś, są jeszcze dwie. Ta jest największa i najgłębsza, dlatego w niej mieszkam. Mogę się schować głęboko w jej czeluściach, a wtedy niczego nie słyszę i nikt mnie nie znajdzie - po policzkach stwora spłynęły dwie wielkie brylantowe łzy. Księżniczka widząc smutek Agaloka podeszła do niego, przytuliła go i powiedziała :

- Nie płacz miły stworku, domy nie są zbudowane z cegły, marmuru czy ciemnego drewna. Prawdziwy dom jest zbudowany z miłości. Ty utkałeś piękny dywan, który jest najwspanialszą rzeczą jaką widziałam. Jestem pewna, że daje Ci on więcej szczęścia niż nasz czarodziejski ptak Jagu. Stworzyłeś swój domek z miłości, jest więc najprawdziwszym domem na świecie.

Bielutkie włosy księżniczki oplotły Agaloka, a ciepły wicherek wzbił się wokół niego. Stwór spojrzał na Wichrę i spytał :

- Czy jesteś księżniczką Wichrą, córką strasznego króla Jara Wąsatego?

- Tak, to ja... - odpowiedziała ze smutkiem dziewczynka i spuściła głowę.

- Dlaczego królewna oddala się tak daleko? Jesteśmy już poza granicami Twojego królestwa. - dopytywał się Agalok. Wichra jeszcze bardziej posmutniała, westchnęła ciężko po czym odpowiedziała:

- Zgubiłam się. Chciałam ukraść szczęśliwego ptaka Jagu, goniąc go po lesie straciłam orientację, potem wpadłam do pięknego jeziorka i zobaczyłam Twoje góry...

- Chciałaś ukraść ptaka Jagu? - Agalok wytrzeszczył czarne oczka ze zdziwienia. Nie mógł tego zrozumieć, przecież królewny mają wszystko ! Po co im ptak, który daje szczęście? Księżniczka zerwała się na równe nogi a na jej policzkach pojawiły się rumieńce. Wokół głowy wzbił się niespokojny wiatr.

- Tak ! Tak stworze ! Chciałam ukraść Jagu, bo jest to najgorsze stworzenie świata ! Słyszysz?! Najgorsze !

Agalok przestraszył się tego wybuchu jednak rzekł :

- Księżniczko, nie wolno tak mówić ! Nikogo ani niczego nie można tak nazywać ! Poza tym, mam imię, nazywam się Agalok - skłonił się i dodał : uspokój się i zwierz się przyjacielowi.
Wichrę zdziwiły maniery stworka, które przypominały jej królewskich dworzan.

- Agaloku - odparła - mój ojciec, król Jar Wąsaty, dostał magicznego ptaka w dniu mych urodzin. Dorastaliśmy razem, jednak z czasem ptak Jagu zajął moje miejsce. Spełniał on bowiem każde życzenie ojca - sprawiał mu złote komnaty, przeogromne statki, wielkie kule czarodziejskie i wiele innych uciech. O mnie całkowicie zapomniał, mogłam robić wszystko, bawić się w ogrodach, chodzić po miasteczku, przebywać ze sklepikarzami i szwaczkami, które nauczyły mnie różnych historii oraz szycia. Mogłam hulać z wiatrem co noc, błądząc po nieznanych krainach! Raz nawet wszczęłam wojnę z Huraganem. Nic jednak nie przyciągnęło jego uwagi.

Agalok zmieszał się nieco i niepewnym głosem spytał :

- Czy Twoja mama nie mogła nic zaradzić?

Agalok słyszał nigdyś, że królowa była bardzo piękną, łagodną oraz mądrą osobą. Władała wiatrem tak jak córka. Od dawna jednak nikt jej nie widział. Wichra posmutniała jeszcze bardziej i rzekła :

- Moja mama zniknęła wiele lat temu, wraz z ogromnym sztormem na morzu. Przybyły wówczas wszystkie moce wiatru - Huragany, Tajfuny i Sztormy, każdy z nich zapragnął władzy. Mama władała  Wichrem i próbowała pogodzić pozostałe wiatry. Nikt nie wie co się z nią stało... Ptak Jagu pokazuje tacie w czarodziejskich kulach przyszłość i przeszłość: można tam ujrzeć naszą rodzinę bawiącą się w ogrodzie, a także wielkie morze spokojne, po którym pływamy. Jagu tworzy też złote komnaty, w których leżą klejnoty dla mamy a także statki mocne, które najgorsze burze zniosą. Ojciec mój jednak nigdy nie wypływa, nie bawi się w komnatach. Ogląda tylko przedmioty, a potem prosi Jagu, by stworzył ich więcej i więcej. Dlatego postanowiłam go ukraść, bo ptak ten może jest ptakiem szczęścia, lecz tylko szczęścia zmyślonego.

Księżniczka podeszła do wyjścia z groty i usiadła na ziemi. Widać stąd było wschodzące już Słońce, które różem i żółcią się mieniło. Widok na jeziorko oraz dolinę był cudowny : rosa błyszczała na kolorowych kwiatach, a pałki wodne pląsały powoli. Leśne ptaki śpiewały piękną melodię poranka. Czuć było zapach dzikich róż oraz żywicy. Agalok usiadł obok Księżniczki Wichry. Podziwiali razem ten widok, po czym stworek rzekł :

- Ja też chciałem ukraść ptaka Jagu. Rozumiem Cię, królewno Wichro. Jesteś bardzo mądrą i potężną księżniczką. Nie jest bowiem władczy ten, co włada, lecz ten, co rozumie innych.

- Dlaczego chciałeś skraść Jagu? - spytała królewna, chociaż znała już odpowiedź. Poparzyli sobie w oczy i uśmiechnęli się do siebie.  Świt mienił się tysiącem kolorów, a diamenciki na policzkach Wichry błyszczały radośnie. Były to bowiem klejnoty morza i wiatru : symbol mocy królewny. Cieszyły się o brzasku, cieszyły się o poranku.

- Wracajmy do królestwa, mój ojciec Cię odczaruje i znowu będziesz człowiekiem - odparła Wichra. Agalok pokręcił jednak głową.

- Nie, księżniczko. Nie chcę być odczarowany. Dobrze mi tak, jak jest. Brakowało mi jedynie jednej rzeczy, którą już zdołałaś mi podarować. Pójdę jednak z Tobą, gdyż zyskałaś wiernego przyjaciela.

Wichra przytuliła mocno stworka Agaloka, aż mu ogonek zamerdał wesoło.

 I ruszyli. Król na widok córki świeże łzy wylał, aż podlał nimi połowę królestwa. Wielkie sosny i kaczeńce wyrosły po tej powodzi, a rzeki wezbrały radośnie. Dwór cały przystrojony  w kwiatach został, a wszystkie szwaczki w królestwie podziwiały kwieciste dzieło Agaloka, bowiem królewna zabrała ze sobą jego dywan. Jar Wąsaty kazał utworzyć ogromny kopiec z kwiatów, na którego szczycie posadził stworka, mianując go nowym mędrcem królestwa. Potem Agalok czerwony z radości zeskoczył z kopca i bitwę na kwiaty rozpoczął. Wszyscy mieszkańcy tańczyli, tarzali się w pachnących roślinach i kąpali w rzekach. Nawet król biegał boso. Wichra wzięła za rękę Agaloka i unieśli się w powietrze, wraz z ciepłym wietrzykiem. A co się stało z ptakiem Jagu, zapytacie?
Został wypuszczony z królewskiego pałacu, zdjęto mu królewski łańcuszek i wytarzano w kwiatach i ziarenkach. Zaskrzeczał radośnie Jagu i poleciał w świat. Oblatywał od tej pory różne królestwa, siadał na dachach domostw, bawił się z innymi ptakami lub spał na wielkich drzewach. Król Jar nie zrozumiał bowiem początkowo swego daru : prawdziwe szczęście jest ulotne i najlepiej dzielić je z innymi.




piątek, 24 marca 2017

Klatki z życia

 Trójgłowce. 
Złączone ze sobą czarną smołą
życia. 
A w Kosmosie nie jest źle, 
a w Kosmosie nie jest źle.


 Wiosenna nostalgia

 




sobota, 25 lutego 2017

K R Y S Z T A Ł rozdział II.

           Dzisiaj II rozdział mojej powieści  - szkicu Kryształ. Dla przypomnienia : początkujący dziennikarz oraz jego przyjaciel  komisarz Ostojski dyskutują nad dziwnym pożarem. Jest to powieść szkic, dlatego ciągle coś w niej zmieniam.Niemniej jednak publikuję, może ktoś z Was poczyta :)                                                            

                                                                                 * * *

  Zima w parku jest beznadziejna. Dookoła tylko gołe drzewa, które nawet nie są posadzone wedle jakiegoś układu czy rządku. Czarne wrony przelatywały nieraz nade mną i przypominały mi tylko o niewyjaśnionych sprawach. Kiedyś w naszej okolicy, w Mońkach zaginęła dziewczynka. Była energiczną, zwykłą nastolatką, jak opisywali podczas wywiadu jej rówieśnicy oraz rodzina. Zaginęła wychodząc z domu. Przeszła na drugą stronę ulicy i już jej nie było. Próbowałem wyjaśnić tę zagadkową sprawę, objeżdżałem wiele razy teren, dokładnie i rzetelnie analizowałem całe zdarzenie jak i wszystkie sytuacje z życia dziewczynki tuż przed jej zaginięciem. Jedynym jednak wydarzeniem było to, że kupiła w dzień zniknięcia cukierki w miejscowym sklepie. Ot, nic wielkiego. Próbowałem zaangażować w poszukiwania Ostojskiego, ale on uparcie twierdził, że sprawa jest przegrana. Powiedział mi to kiedyś prosto w twarz, w barze na Młynowej :

- Słuchaj, tej dziewczynki nigdy nie znajdziemy. Takie rzeczy się zdarzają. W zeszłym roku zaginęło rodzeństwo nie pozostawiając żadnych śladów. To są grubsze, międzynarodowe sprawy. My nic tu nie możemy - skwitował, a widząc moją minę poklepał mnie po ramieniu i rzekł :

- Zapomnij o tej sprawie - po czym wyszedł zostawiając mnie samego, zapatrzonego pustym wzrokiem w bursztynowe piwo.

Po dziewczynce z Moniek zaginęła kolejna młoda osoba. Tym razem gdzieś na skraju Podlasia. Próbowałem w tej sprawie kontaktować się z innymi dziennikarzami. Ostojski dał mi nawet namiary na prywatnych detektywów. Okazało się wtedy, że i na Śląskim zaginęły dzieci. Rozmawiałem z wieloma osobami ale informacje jakie uzyskałem nadawały się tylko na śmietnik. Wszystkie sprawy łączyło jedno : dzieci zaginęły nagle i nie pozostawiły żadnych, choćby najmniejszych śladów. Zupełnie, jakby wyparowały.

- To przecież niemożliwe. Dzieci tak po prostu nie wyparowują ! - zauważył bystro Ostojski podczas naszego spotkania. Krzyknął to na tyle głośno, by wszyscy wokół odwrócili się w naszą stronę. Siedzieliśmy w kawiarni.

- A dorośli tak ? - spytałem z uśmiechem.
- Dorośli owszem. Jak chcą, to mogą.

Po jakimś czasie zaginięcia stały się elementem mego życia. Nie mogę jednak powiedzieć, że byłem do nich przyzwyczajony. Z całą pewnością nie wyrosła we mnie odporność, jak to bywa u niektórych lekarzy czy prokuratorów. Nie byłem znieczulony. Każde zaginięcie przyprawiało mnie o dreszcz. Dreszcz przerażenia ale i podniecenia.

Od małego lubiłem zagadki. Chodziłem po podwórku babci z małą lupką w ręku, którą kupił mi ojciec. Była ona dodatkiem do gazetki " Mały tropiciel". Uwielbiałem ją czytać. Dzięki wiedzy zdobytej podczas lektury Małego tropiciela wiedziałem, jak znaleźć bezpańskie koty i psy, a także gdzie babcia chowa słoik z cukierkami. Potrafiłem także znaleźć zaginiony rower sąsiadki.
Kiedy dorastałem chodziłem do liceum o profilu chemicznym. Uczyłem się na chemika i biologa. Zostałem dziennikarzem. Z pewnością zamiast studiować kwiatostany wolę rozwiązywać zagadki kryminalne. Ostojski mówi, że mam nie po kolei w głowie.

Zmarzłem jak pies. Po raz kolejny. Zima w tym roku była szczególnie mroźna i dokuczliwa. Zima w mieście też jest beznadziejna. Chodniki są zasypane, a wszyscy poruszają się jakby w zwolnionym tempie, próbując bez szwanku przebrnąć przez zaspy śniegu. Byłem trochę zawiedziony tym spacerem. Z drugiej strony, czego ja się spodziewałem? Zrezygnowany pośpieszyłem na przystanek. Ulice były puste. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodził z domu w taką pogodę. Stanąłem pod daszkiem. Biel śniegu raziła mnie już w oczy więc je przymknąłem.
 Na szczęście w autobusie działa ogrzewanie. Usiadłem i począłem pocierać sobie ręce, które zamarzły jakiś czas temu. Nagle zadzwonił telefon.
" Nie teraz " - pomyślałem. Komórka jednak nie dawała za wygraną. Ktoś ewidentnie chce pilnie ze mną rozmawiać. Z trudem nacisnąłem zamarzniętymi palcami zielony przycisk. To był oczywiście Ostojski.

- Muszę z Tobą koniecznie porozmawiać ! - wykrzyczał przez słuchawkę - Chodzi o tę sprawę z pożarem. - dodał szeptem, co nieco mnie zdziwiło. Czyżby Ostojski nie mógł rozmawiać o tym śledztwie? Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszakże informacji na takie tematy nie okazuje się wszystkim sąsiadom, jednak wiedziałem która jest godzina i wiedziałem, że Ostojski powinien, a nawet na pewno, jest teraz w pracy. A dokładniej w swoim gabinecie. Bo Ostojski uwielbia swój gabinet.  Umówiliśmy się w jednej z Białostockich kawiarni na zaraz. Po piętnastu minutach byłem na miejscu. Tak, Białystok jest małym miastem, chociaż stale się rozrasta. Poruszanie się po centrum nie stanowi jednak najmniejszego problemu.

Ostojski przywitał mnie nerwowym uściskiem dłoni. Zobaczyłem, że zamówił nam po kawie. Byłem zdumiony. Usiadłem na przeciwko niego. Blask ciepłych, żółtawych lamp spadał na jego okrągłą twarz. Małe, szare oczka świdrowały mnie spojrzeniem. Dawno nie widziałem takich oczu. Na pewno nie u Ostojskiego.

- Słucham panie komisarzu ? - zacząłem żartobliwie.
- Namielska żyje.

Zapanowała cisza. I to na długo. Nawet panie kelnerki popatrzyły na nas z obawą, jakby były uczestniczkami tej rozmowy i wiedziały o całej sprawie. Poczułem, że zaschło mi w gardle. Nie dałem rady jednak wziąć nawet łyka.
- Jak to, żyje. Co masz na myśli? - spytałem podejrzliwie patrząc na Ostojskiego. Zacząłem mu się przyglądać. Miał podkrążone bardziej niż zwykle oczy. Siwizna także dawała mu się we znaki a włosy miał jakby rzadsze. Zacząłem się poważnie obawiać o mego owalnego przyjaciela. Pomyślałem, że potrzeba mu odpoczynku.

- Mam na myśli to, że oddycha, czyli wykonuje podstawową czynność życiową. Jej mózg pracuje, prawdopodobnie też odżywa się i je...

- Spokojnie ! Co Ty bredzisz? - wykonałem rękami gest "stop" dalej wpatrując się w towarzysza. Byłem już pewien, że zwariował. Jak inaczej mam wyjaśnić sobie jego zachowanie? Zrozumcie, Ostojski nigdy, ale to przenigdy nie wykazywał żadnego entuzjazmu. Nie mówić już o podnieceniu czy zdenerwowaniu.

- Posłuchaj mnie teraz, bo nie będę sto razy powtarzać ! Namielska, ta kobieta, która mieszkała...
- Dobrze wiem, kim jest Namielska ! - wykrzyknąłem. Jak mógłbym nie wiedzieć? Była moją sąsiadką przez cały, okrągły rok. Kelnerki wydawały się coraz bardziej zaniepokojone naszym zachowaniem. Zignorowałem to.

- Musisz mi wybaczyć, nie powiedziałem ci wszystkiego - teraz ton Ostojskiego był uniżony, jakby kajał się przede mną. Tylko ja nie wiedziałem, dlaczego? Coraz mocniej niepokoiłem się jego stanem psychicznym. Z całą pewnością, musi odpocząć.

- Właściwie to dowiedziałem się o tym niedawno. Wiesz, po naszej wizycie w Mleczku trochę otrzeźwiałem i stwierdziłem, że muszę coś zobaczyć. Następnego rana jadę do wydziału medycyny sądowej. Mówię Jadzi, żeby dała mi kartę wejścia, bo swoją gdzieś zgubiłem. Wiesz jak ja dobrze żyję z Jadzią.

- I co, wszedłeś do tego prosektorium? - przerwałem mu.
- A skąd Ty wie... a nie ważne. Tak, to znaczy, nie od razu. Za pierwszym razem spotkałem głównego i tak mnie zjechał od góry do dołu, że tu nie wolno wchodzić, że policja się we wszystko miesza, a oni są ludźmi nauki... do mnie tak, rozumiesz?

Skrzywiłem się w kwaśnym grymasie. Główny, bo tak nazywaliśmy przewodniczącego rady lekarskiej a zarazem głównego lekarza naszego gmachu medycyny sądowej, nie należał do przyjemnych ludzi. Miał szarą cerę i długi, spiczasty nos. Wąskie i czarne oczy sypały jadowitym spojrzeniem na każdego, kto wszedł mu w drogę.

- Drugim razem mi się poszczęściło. Wchodzę i mówię : jestem komisarzem głównym (podkreśliłem to słowo) i mam prawo do wglądu w sprawę. Co za tym idzie, żądam ukazania mi sali, w której przetrzymywane są zwłoki (brr, jak to brzmi) pani Walentyny Niemejskiej, ofiary pożaru z ul.Dojnowskiej 3/a w Białymstoku. Celem oględzin będzie uzupełnienie dokumentacji akt sprawy - tak mu rzekłem, dobre co !

Ostojski przez chwilę patrzył na mnie, jakby oczekiwał aplauzu. Zaśmiałem się. Lubiłem go bardzo.

- Domyślam się, że dostałeś pozwolenie na wejście. Tak, wiem, główny miał cudowną minę - uprzedziłem jego zachwyty, gdyż chciałem w końcu dowiedzieć się co tak na prawdę ma mi do przekazania. Ostojski wyraźnie zbladł, porzuciwszy entuzjazm wywołany wspomnieniem jego triumfalnego wystąpienia sprzed chwili. Pochylił się w moją stronę i wyszeptał :

- Nie było ciała. Rozumiesz? W tej sprawie nie ma ciała. I nie było.
- Jak to nie było, przecież sam widziałem ten czarny kombinezon... - zacząłem zszokowany słowami kolegi. Ostojski przerwał mi jednak mówiąc :

- To była tylko przykrywka. Pokazówka. Pożar był, ofiary nie ma. Miejscowi nie znaleźli niczego na miejscu. Wykluczyliśmy też spalenie się ofiary, zbyt niska temperatura. Za dużo ostatnio zaginięć, dlatego odstawili ten teatr.

- A miejscowe szpitale? - spytałem.

- Sprawdzone. Miejscowe i okoliczne, wszystkie w województwie. Nigdzie jej nie ma, a to oznacza, że gdzieś jest. Tylko my nie wiemy gdzie - dodał mój towarzysz pospiesznie.

W odpowiedzi na moje milczenie wyciągnął jakiś mały przedmiot, zawinięty w brązowy papier i wsadzony do foliowej torebki.

- Co to jest?! - spytałem przerażony, obawiając się najgorszego. Jakiegoś zęba niedoszłej nieboszczki albo odrąbanego palca..

- Rozpakuj, tylko ostrożnie ! - zachęcił mnie Ostojski.

Niechętnie wziąłem torebkę do ręki, wyjąłem z niej przedmiot i rozwinąłem. Spojrzałem zaskoczony na Ostojskiego. W rękach trzymałem niewielki kawałek kryształu, albo coś, co było podobne na przykład do kryształu górskiego. Z tym że, ten kawałek był jakby wyszlifowany z niektórych stron, a po jednym z jego ostrych zboczu ciągnęła się niebiesko-zielonkawa plama. Był całkiem ładny i błyszczał się jakoś tajemniczo w świetle lamp. Przez chwilę poczułem się jak mały odkrywca. Czułem, że trzymam w ręku coś cennego.
- To jedyna rzecz, jaką znaleźliśmy na miejscu. Mówiąc jedyna, mam to rzeczywiście na myśli. - oderwałem wzrok od przedmiotu i spojrzałem bystro na Ostojskiego.
- Tak, tak - powiedział zadowolony - Żadnych rzeczy osobistych, a właściwie brak jakichkolwiek rzeczy. To leżało na środku pokoju. Dziwi mnie, że nie próbowałeś się tam wślizgnąć. Czy Ty nie potrzebujesz przypadkiem wypoczynku?


Ostojski był jaki był, ale co do jednego miał racje. Rzeczywiście nie było to w moim stylu, by przegapić taką okazję i obejrzeć miejsce zdarzenia. Zwłaszcza, że znajdowało się ono w sąsiedztwie. Policja znała już mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że jestem dziennikarzem śledczym i zbytnio nie zwracała uwagi na moją obecność. Zwłaszcza gdy sprawa dotyczyła zaginięć. Ochrona prywatności osób zaginionych była wtedy rzeczą drugorzędną. Wracając do domu zastanawiałem się nam słowami przyjaciela. Chyba coś ze mną było nie tak. Ostatnio siedziałem w domu depcząc po starych dokumentach, nie mogąc pozbierać niczego do kupy. Może mam depresje? Podczas wybuchu pożaru nie było mnie w domu, wróciłem dopiero po kilku godzinach od zdarzenia, przebywając wcześniej w redakcji. Aż dziwne, że nikt nie poinformował mnie o tym, iż za drzwiami obok się pali. Zanim wpadliśmy z Ostojskim na absurdalny pomysł zamiany ról byłem zawiedziony i wszystko mi było obojętne. Może jednak to już ten czas, gdy mogę powiedzieć " dzień jak co dzień " patrząc na kolejne zdjęcie osoby zaginionej? Może jestem już człowiekiem innej kategorii, może jestem bez uczuć.
Rozmyślania przerwał mi kot, który przebiegł jakoś tak niefortunnie pomiędzy mymi nogami, że prawie się nie zabiłem. Sytuacja jak z filmu, pomyślałem. Serce podskoczyło mi do gardła i uznałem, że jednak mam jakieś tam uczucie. Wciąż się boję i można mnie zaskoczyć. Jednak nie jest tak źle.




piątek, 17 lutego 2017

Pustynne Słońce - Hologram dla króla





Wyobraźcie sobie, że jesteście na pustyni, w nieznanym Wam państwie. Z daleka od domu i problemów a świat wokół Was zdaje się być jednym wielkim paradoksem.

Zielone i szmaragdowe wody świecą spokojnym blaskiem a upał roztapia najgorsze ale i najmilsze myśli. Problemy, które zostawiliście daleko za oceanem zdają się być małostkowe wobec ogromnych przestrzeni, planów rozbudowy wielkiego miasta oraz nowoczesności. Ale czy na pewno? Upalne Słońce grzeje niemiłosiernie a myśli o problemach palą...

Czekacie na króla, jednak on nie przybywa.


W takiej sytuacji znalazł się główny bohater książki Dave'a Eggersa a także filmu nakręconego na jej podstawie (2016) z Tomem Hanksem w roli głównej. 

Ja trafiłam na "Hologram ... " przypadkiem - żółta okładka, pustynia i samotny człowiek z teczką brnący przez piaski skusiła mnie. Przeczytałam opis - Arabia Saudyjska, projekt, król ...
Pomyślałam, czemu nie 


Początkowo książka jednak bardzo mnie nudziła. Powyrywane z kontekstu wspomnienia Alana, powolne przedstawienie jego sytuacji oraz zero akcji sprawiały, że niemal zmuszałam się do lektury. Potem pojawiły się opisy amerykańskiej firmy Reliant Systems co prawiło, że pożałowałam kupna tej pozycji.

Odłożyłam ją na kilka dni lecz po jakimś czasie z determinacją brnęłam dalej.

W końcu pojawił się król ! A raczej... wspomnienie o nim. Król miał przybyć, jednak "niestety jest gdzie indziej". Współpracownicy Alana zostają umieszczeni w plastikowym namiocie, pośród szklanych, nowoczesnych budowli, na terenie nowo powstającego miasta. Miasto to, nawiasem mówiąc, znajduje się na odludziu, zupełnie odcięte od świata.

Zabawa króla w kotka i myszkę trwa przez całą lekturę.
W końcu Alan poznaje nowych ludzi, zgłębia przedziwne środowisko pustynnych obyczajów odbiegające daleko od jego wyobrażenia o złotym kraju. Bohater zaprzyjaźnia się z młodym kierowcą, z którym później poluje na wilki w niebiesko szarych górach. Doświadcza też namiastki romansu, poznaje smak niebezpieczeństwa oraz zniewalającą samotność. Król powoli wtapia się w plan drugorzędny, pozostając gdzieś w świadomości zarówno Alana jak i czytelnika. Może przyjedzie dziś, może jutro albo za miesiąc, kto to wie?

Książka Davea Eggersa jest powieścią psychologiczną. Z biegiem czasu, pod pustynnym słońcem widzimy obraz człowieka zmęczonego, zmartwionego problemami zarówno w firmie jak i życiu osobistym. Pojawia nam się postać samotnego mężczyzny, zatroskanego ojca oraz żądnego przygód, niedowartościowanego chłopca, który drzemie głęboko w Alanie.

Król jest jakby patronem pustyni - każdy wie, że istnieje, jednak nikt go do tej pory nie widział. Przynajmniej nie Alan i jego młodzi współpracownicy. Pod błękitnym niebem wszystko toczy się swoim życiem, a żeby usnąć pija się nielegalny bimber...

Złote gwiazdy przyświecają nocy, a różowe wody kuszą swoją krystaliczną tonią. Cały kraj jest jedną wielką pułapką, w którą główny bohater wpada i pozwala porwać się przedziwnym biegom wydarzeń.


Budowanie napięcia zdaje się być specjalnością autora książki. Nie czytałam jego wcześniejszych pozycji (jeszcze) ale coś mi się zdaje, że nie jest to dziewiczy zabieg pisarza. Kreacja przeraźliwie realnego świata, nieczułego na ludzkie problemy dotyka za każdym razem. I za każdym razem dziwi.

Kto by jednak nie zakochał się w morzu gwiazd, złotych wydmach oraz wód płynących donikąd?

poniedziałek, 13 lutego 2017

Tykocin Opowieść z Narwi




Tymczasowa przerwa od bajek, chociaż wciąż kotłują się w mojej głowie. Znikają jednak dość szybko, może za szybko? Ostatni czas jest zabiegany, trochę drętwy. Przerwa na uczelni daje mnóstwo czasu do wykorzystania. Nadrabiam zatem zdjęcia, malunki, klejenie kwiatów i pudełek...

Brakowało mi podróży. Muszę podróżować. Nie jestem w stanie usiedzieć w jednym miejscu długo. To skutkuje bardzo nieprzyjemnymi doznaniami : dusznością, uczuciem zniewolenia oraz tęsknotą za migoczącymi obrazami zza okna. Za wolnością.

Postanowiłam ulżyć mojej cygańskiej duszy i wyruszyć w małą, ale zawsze, podróż. Tykocin mącił mi w głowie od dawna. Czułam, iż muszę tam pojechać. Zrobiłam tak w sobotnie popołudnie. Wsiadłam do pks i odetchnęłam. W końcu.

Trasa Białystok - Tykocin przebiega przez bardzo miłe dla mnie okolice. Kręta, nowo wybudowana droga prowadzi do Złotorii, z którą mam piękne wspomnienia. Tu mieszka moja przyjaciółka. Tu razem chodziłyśmy po polach, w letnie, pachnące dni. Tu przesiadywałyśmy nad rzeką. Tu rozmawiałam w nocy z moimi przyjaciółmi, do rana snując szalone plany. To tutaj pokaleczyłam sobie nogi, chodząc po ciernistym polu a upalne słońce paliło nas do żywca.

Pojechałam w mą podróż z Maćkiem. Nie byliśmy do końca pewni, gdzie mamy wysiadać. Miałam w pamięci coś takiego jak "przystanek szkoła". Wesoły pan kierowca rozmawiał z jakimś mężczyzną całą drogę. O weselu, o dzieciach i o buntowniczym synu. Gdy wjechaliśmy już do naszej docelowej miejscowości, kierowca zagadał do mnie :

- A gdzie panią wysadzić? Przy kościele?
- Może być przy kościele - odparłam, mając w pamięci wielki, biały budynek.

- Czy przy synagodze?

Uśmiechnęłam się nieco i odparłam :

- Przy kościele.

Towarzysz kierowcy zaśmiał się pod nosem.

- A to pani zna Tykocin ! - rzekł kierowca i wkrótce stanęliśmy przed ogromną budowlą.

O jej historii i znaczeniu nie będę się teraz rozpisywać - mam w planach zbadać ten temat dokładniej. Obejrzeliśmy z Maćkiem pobieżnie świątynię, weszliśmy w próg restauracji, na której wisiał plakat filmu U Pana Boga w ogródku. Potem postanowiliśmy, że ruszymy w stronę zamku.

Weszliśmy na długi most, przecinający rzekę Narew. Spękany lód wił się niczym ogromny, czarny wąż boa. Nie byliśmy nawet w połowie drogi gdy przemarzłam do szpiku kości i w duchu powtarzałam sobie, że zaraz muszę napić się herbaty. Zamek pojawił nam się na horyzoncie. Weszliśmy na dzieciniec, a potem próbowaliśmy obejść go dookoła. Budowla jednak nie jest całkowicie wykończona. Mniej więcej przedstawia się on tak :








[brama wejściowa]




Pobłądziliśmy tam chwilę by później zawrócić i zstąpić w dół rzeki.
Minęliśmy mężczyznę, który powiedział do nas :

- Dzień dobry.

Spojrzeliśmy z Maćkiem na siebie zdziwieni. Czyżby aparat zawieszony na szyi dodawał splendoru? Ja wolę się chwalić moją analogową P R A K T I C Ą, chociaż zaczynam wątpić, czy ktoś w dzisiejszych czasach rozpoznaje co to za cudo i do czego służy. Większość ludzi myśli, że to nowoczesny aparat z fajnym designem. Nie będę jednak osądzać - w końcu co człowiek to pasja.
Przebrnęliśmy w milczeniu przez śniegi i dotarliśmy do małego mostku. Rzadko rozmawiam podczas plenerów. Wolę się skupić na przyrodzie.



Tuż przed drewnianym mostkiem znalazłam uroczą roślinkę, którą widzicie powyżej. Nie wiem, jak się nazywa. Muszę kupić sobie przewodnik po roślinach i ziołach. Widziałam taki ostatnio w księgarni. Czytam również taką encyklopedię podczas pobytu u moich przyjaciół, kiedy nie mogę zasnąć. Ta książka stoi w dużym pokoju i odkryłam ją niegdyś. Lubię rośliny. Lubię naturę.

Przykucnęłam nad, jak mniemam, kwiatami i zrobiłam parę klatek.


Świeciło piękne słońce. Czasem jego blask raził mnie w oczy, rozświetlając śnieg i błyszczącą rzekę.






Coraz bardziej zaczynam doceniać fotografię krajobrazu. Powiem więcej, zaczyna mnie to powoli kręcić. Zrobiłam kilka ujęć moim analogiem. Postaliśmy z Maćkiem, który też robił zdjęcia, chwilę na mostku po czym ruszyliśmy schodami w górę. Na wielką, metalową konstrukcję.

Do naszych uszu dobiegała muzyka. Właściwie, to słyszeliśmy ją stojąc na "nizinach" i fotografując cichą przyrodę. Muzyka dobiegała albo z mostu właściwego albo z restauracji nieopodal lub z czyjegoś samochodu. Patrząc na uśpioną Narew słuchaliśmy zatem Pitbulla ft Christina Aguilera Feel this moment . Ta muzyka nie przeszkadzała mi jednak zbytnio, nasunęła tylko mgłę wspomnień.
Z dużego mostu zrobiłam kilka ujęć, oto one :






Postanowiliśmy, że udamy się w jakieś ciepłe miejsce. Było to konieczne z racji tego, że zamarzałam. Szybko marznę, nawet jak ubiorę się na Shreka, wielowarstwowo. Postanowiliśmy przejść się na coś, co nazwałabym placem głównym. Stoi tam wielki, stary pomnik Stefana Czarneckiego, który odbudował miasteczko zniszczone w czasie Potopu szwedzkiego.

W Tykocinie znajduje się wiele zabytków. Według Wikipedii, jest ich ponad 100. To spora liczba, jednak przechadzając się po miasteczku nie trudno w to uwierzyć. Dostrzegłam po prawej stronie domki. Bardzo stare i bardzo ładne. Mogłabym mieszkać w jednym z nich. Tabliczki umieszczone na ich ścianach wskazywały o ich wartości historycznej.





Przeszliśmy plac dookoła, po czym ruszyliśmy w kierunku jednej z małych, przytulnych restauracyjek. Naszą uwagę przykuły Opowieści z Narwi.

W środku znaleźliśmy białe wnętrze, drewniane meble i mnóstwo obrazów oraz zdjęć przedstawiających historię i przyrodę miasteczka Tykocin. Wszystko to zrobione ze smakiem - w niczym nie przypominało to rupieciarni. Nazwa druga : Galeria Sztuki i Smaku / Tawerna Rzeczna Galeria Rękodzieła mówiła sama za siebie. Był jednak jeden minus -  potworne zimno w środku.
Nie będę jednak zbyt surowa, bo nie mam takich powodów. Zamarzłam wcześniej na śmierć, więc prawdopodobnie nic oprócz godzinnej gorącej kąpieli nie będzie mnie w stanie ogrzać.

Zamówiliśmy jedzenie. W karcie same domowe oraz typowo podlaskie potrawy. Kartacze, których nie cierpię (może nie jestem Podlasianką?), żurek, barszcz i zupa rybna. Mniam. Bez wahania wybrałam zupę z ryby, zwłaszcza, że były w niej lane kluski. Ciekawa sprawa okazała się z wyborem napoju. Nie wiem dlaczego, ale zawsze, czy to oglądając ukochane Ogniem i mieczem czy też czytając prze ciekawe książki pana J. Besali wyobrażałam sobie, iż miód pitny to ciepły, lub schłodzony nieco, lepki napój. Podobny do piwa, tylko gęstszy. No cóż, bardzo się myliłam. Widocznie wyobrażenie moje minęło się z realizmem. Jako, że w karcie był on dostępny w ok. czterech wariantach, bez wahania wybrałam jeden z nich. Niestety moje zdziwienie było ogromne, gdy dostałam kieliszek wypełniony czymś, co przypominało mi koniak ( jestem kobietą, nie znam się na alkoholach ). W dodatku było zimne i pachniało spirytusem, a raczej bimbrem. Smakowało już lepiej, ale nie mogłam się przemóc i zostawiłam ponad połowę trunku nietkniętą.




Na moje szczęście zupa okazała się hitem. Co prawda, była nieco słona (zważcie na to, że nie używam soli), jednak w całości smakowała przepysznie. W dosyć gęstym bulionie pływały pulpeciki rybne oraz kluseczki. Nie jestem Magdą Gessler, ale myślę, że były domowej roboty. Dużo było także marchewki oraz ziół. Bardzo polecam.

Maciej, po męsku, wybrał żurek i również sobie zachwalał. Gdy spożyłam posiłek grzałam się jego czarną herbatą. Widok mieliśmy przemiły, ponieważ wybraliśmy stolik na przeciwko okna. Z dziecięcą radością podskoczyłam, kiedy zauważyłam przejeżdżające ulicą dwie furmanki z końmi. Później wracały, wioząc ze sobą wesołe grono ludzi. Restauracja znajduje się dokładnie naprzeciw zabytkowych domków, o których pisałam wcześniej. Jedząc i próbując przekonać się do mego pitnego miodu opowiadałam Maćkowi, że mogłabym zamieszkać w jednym z nich. Zastanawiałam się ile  kosztuje kupno domku w takim stylu lub zbudowanie własnego Tak bym chciała....

O 17.00 mieliśmy pks. Postanowiliśmy poczekać do 16:15 i wyruszyć w górę miasteczka, zwiedzając przy okazji synagogę. Odwlekałam ten moment jak tylko mogłam, bo dalej trzęsłam się z zimna. Mimo tego, że w środku rozpalono w piecu a kominek znajdujący się w sali rozbłysnął ciepłymi językami ognia. Zapachniało też piecem i drzewem. Niestety wybiła godzina mrozu i wyszliśmy na zewnątrz. Maciej spytał panią kelnerkę o drogę i ruszyliśmy dalej.

Gdy dotarliśmy do synagogi zauważyłam niezwykłą architekturę miasteczka. Budowle na prawdę są wiekowe. Tworzą niepowtarzalny, nostalgiczny klimat. Z wielką uciechą przystanęłam by popatrzeć na mijające nas powozy konne. Te same, które obserwowałam kilka minut temu z okna. Prezentowały się bajecznie na tle czerwonych i białych budynków. Te piękne, czarne oraz szare konie. Niestety nie uchwyciłam tego momentu. Zauważyłam, że od jakiegoś czasu najpiękniejsze chwile pozostawiam nie udokumentowane. Chyba coś w tym jest.

Synagoga wyglądała inaczej, niż się spodziewałam. Był to biały, kwadratowy budynek. Z racji tego, że zamarzałam nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Poza tym, nie za bardzo wiedziałam co i jak uchwycić. Wiem jednak, iż Tykocin to jedno z największych skupisk kultury żydowskiej w Polsce. Widać to na każdym kroku. W drodze na przystanek autobusowy zahaczyliśmy o piękny, żydowski domek :





Aby się ogrzać i ukrócić sobie czas oczekiwania na transport, wstąpiliśmy do miejscowego sklepu. Nic nie kupiliśmy, bo nie można było płacić kartą za małe kwoty. O co z tym chodzi? Już nie raz utrudniło mi to życie.

Kiedy w końcu usiedliśmy w ciepłym wnętrzu autobusu ( tego samego, który nas tutaj przywiózł ) poczułam ulgę, Byłam zadowolona z wyprawy, Maciej też. Spojrzałam przez okno. Słońce zachodziło i wszystko stawało się niebieskie. Żółte światła lamp ocieplały zimowy widok.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Podziwiałam krajobraz, który przypominał mi cichą, zimną próżnię. Pod Białymstokiem zauważyłam ogromny księżyc. Nie uchwyciłam go na zdjęciach. Pozostał w mej pamięci.







To by było na tyle z Opowieści z Narwi,
dzięki za przeczytanie,
do usłyszenia ! 

poniedziałek, 6 lutego 2017

Pogańska Polska, Rusałki i Halucynogenne Grzybki - Magia Szeptuchy w książce Katarzyny B. Miszczuk



Po Szeptuchę sięgnęłam odruchowo, stojąc przed półką zapełnioną książkami od góry do dołu, kompletnie nie wiedząc czego szukam. W takich sytuacjach zawsze dopada mnie "presja czasu" - trzeba szybko coś wybrać zanim pani ekspedientka podejdzie i z przesadzonym entuzjazmem wypowie znienawidzone pytanie:Może w czymś pomóc? Co prawda, ta panika sklepowa dopada mnie już znacznie rzadziej, niemniej jednak upłyną lata a może wieki zanim wyzbędę się jej na dobre.

Przeczytałam opis Szeptuchy i stwierdziłam, że definitywnie kupuję. Zaczęłam czytać na przystanku, kontynuowałam w autobusie a potem w domu.

Zaskoczyła mnie (pozytywnie!) koncepcja książki. Mieszko I nie przyjął chrztu, co skutkuje tym, że ówczesna Polska jest krajem pogańskim. Wszyscy zatem wierzymy w Świętowida, Rusałki, Wąpierze....Obchodzimy również hucznie wszelkie święta : topienie Marzanny nie jest jedynie symbolicznym rytuałem ale obowiązkiem, bawimy się przy ogniskach podczas Jarego Święta, rozmawiamy ze zmarłymi, przeganiamy demony...

Pisząc wszyscy muszę wykluczyć jednak pewną osobę.
Gosia, (a raczej Gosława), główna bohaterka Szeptuchy ,stanowi zupełne przeciwieństwo "normalnych"  obywateli Królestwa Polskiego. Jako świeża absolwentka studiów medycznych jest zapaloną przeciwniczką wsiowych zabobonów i gdyby żyła w czasach komunizmu zostałaby zapewne zamknięta w więzieniu za głoszenie herezji oraz dziwnych teorii (podpartych z resztą wieloletnim kuciem medycyny). Gosię poznajemy w przełomowym momencie jej życia: Oto została zesłana do jednej z wsiowych bab na roczne praktyki, do małej miejscowości niedaleko Kielc...
Oczywiście Gosia jest zrozpaczona a za punkt honoru wyznacza sobie tępienie szeptuchowych praktyk. Sama nie zostanie nigdy Szeptuchą - prędzej umrze ! Los jednak okazuje się przewrotny, a dotychczasowe życie Gosi zdaje się być jedynie złudzeniem...

Książkę Katarzyny B. Miszczuk zdecydowanie polecam, zwłaszcza kobietom. Jako fanka folkloru i natury (naprawdę kocham te rzeczy) trafiłam w dziesiątkę sięgając po tę pozycję. Język polskiej pisarki jest na prawdę błyskotliwy, a z Gosią z łatwością utożsami się niejedna dziewczyna. Również istotny wątek miłosny nie zawiódł: znacznie odbiega on od obrazu taniego romansidła. Tajemniczy, zabójczo przystojny mężczyzna plus nieśmiała hipohondryczka , panicznie bojąca się kleszczy to z pewnością niezbyt klasyczne połączenie i o to chodzi !

 Z Szeptuchą na pewno nie będziecie się nudzić. Autorka wprowadza z naturalnym luzem humor do swojej powieści, nie odbiegając jednak od aury tajemniczości, magii oraz mocy natury i bogów. Możemy również poznać wiele przepisów na wszelkie bolączki. Zapomnijcie o współczesnej medycynie - teraz, kiedy boli nas brzuch należy wylać czystą wodę z białkiem jajka do pieca i po kłopocie!

   Szeptucha to zaskakująca, magiczna ale zarazem uderzające jakąś prawdziwością powieść. Przeczytałam ją niemalże jednym tchem. Książka ma swoją kontynuację - zakończenie jest zatem otwarte. Noc kupały czeka już na mnie na półce, a Was zachęcam do poznania magicznego świata topielców, okrutnych bogów oraz rusałek i kibicowania Gosi w walce z nimi!

Czy ktoś z Was czytał już Szeptuchę ? Dajcie znać o swych wrażeniach :) 



 


piątek, 20 stycznia 2017

Moja twórczość - trochę więcej niż pisanie :)


W tym poście chcę Wam pokazać trochę więcej mnie. Jest bowiem wiele innych rzeczy, które pochłaniają mnie tak samo jak pisarstwo :) Dziś chciałam Wam przedstawić przekrój tego, co robię ale jest tego tyle, iż będę musiała podzielić to wszystko na kilka części. Przyjrzycie się zatem w tym poście mojej twórczości związanej z malarstwem oraz rysunkiem,
Z a p r a s z a m ! 




***



***






Oprowadzanie Was po mojej wirtualnej galerii zaczynam z "grubej rury", bowiem oto przed Wami obraz malowany farbami olejnymi. Nic wielkiego (tyczy się to nie tylko do wykonania ale także do formatu 😄😄). Zatytułowałam go "Walking through" (mam tendencję do angielskiego nazewnictwa,zapewne przez dzieciństwo) . Obraz pierwotnie miał przedstawiać postać wkraczającą do innego, nieznanego mu świata. Świat ten jest groźny, tajemniczy, budzący niepokój, co podkreśliłam "czarnym Słońcem". Malowany wiosną 2016 r.



Podzielę się teraz z Wami swoją "nowością" - obraz jest jeszcze w miarę "roboczy". Niedługo zapewne go skończę. Samo płótno ma długą historię : kupiłam je jeszcze w, uwaga... LICEUM (jakieś 6 lat temu...) i pierwotnie miał przedstawiać fantastyczną wizję świata Indian - stąd po prawej stronie skrawek koloru "spalonej ziemi" . Na środku miała zaistnieć twarz starego Indianina, a wszystko to spowite powinno być kolorowym dymem i mgłą. Piękne? Rezultat moich wielkich planów był taki, iż namalowałam kilka małych, czerwonych planet, błękitne jezioro oraz pomarańczowego słonia. Nie pytajcie.
Obraz, a właściwie podobrazie leżało długo w moich gratach, zaśmiecając poniekąd przestrzeń. Z biegiem lat nie pojawiało się na nim nic, gdyż był taki okres w moim życiu, w którym zaprzestałam na kilka dobrych lat jakiegokolwiek tworzenia, a jeśli już pojawiało się ono, to widniało na kartkach od zeszytu. Ale artysta chyba nie może przestać tworzyć tak do końca, a jeśli to zrobi, to znaczy, że umarł...
Tak, był taki czas kiedy rzeczywiście "byłam martwa" i trwał on bardzo długo, ale nie o tym dziś !
Kończąc historię obrazu, który jak widzicie zanim jeszcze powstał, przeżył wiele dopowiem, że "ozdabiał" on przez jakiś czas pokój mego brata. Dopiero wiosna tego roku, gdy skończyły mi się wszystkie płótna, "skradłam" go od Piotrka po czym pomazałam na nowo farbą. Słoń z jeziorkiem został zastąpiony liliowo-białą smugą, pod którą pojawiły się fiolety. I tak sechł sobie spokojnie przez całą wiosnę....
Jak widzicie, proces jego tworzenia jest bardzo długi i coś czuję, że to nie koniec mojej przygody z tym płótnem... :)

  
Kończąc olejną przygodę w tym poście przedstawiam Wam ostatni dziś obraz (bo nie ostatni w mojej kolekcji:) ). Malowany pięknym odcieniem niebieskiego dół przedstawia las, a właściwie lasożywopłot... Obrazek ten namalowałam w jeden wieczór, po powrocie w letnią noc ze spotkania ze znajomymi. Pamiętam, że zaczęłąm o 21:00, chociaż równie dobrze mogłabyć to 1:00...
tytuł " Tenderness " albo " Tenderness forest"

Dobra, skoro przebrnęliśmy już przez "ciężki" kaliber, to skupmy się na czymś lekkim i przyjemnym (rysowanym od minuty do 10 minut) :


Co tu dużo pisać, po prostu moje notatki z ostatnich zajęć na uczelni ... :)



Trochę "Disney'a", jest to postać, którą sama wymyśliłam (nie wiem jeszcze jak ma na imię). W każdym razie jest Wojowniczką, a rysując ją wzorowałam się na rysunkach postaci z Disney'a, konkretnie Pokahontaz. (2015 r.)



Mulan, kolejna bajkowa postać, którą z resztą bardzo lubię  i którą przyjemnie się rysuje :)
( również wiosna 2015r.)



A to, tak zwany 5ciąsekundowiec, (nazwa własna). Uwielbiam rośliny, szczególnie dzikie.



a tutaj efekt czytania S.Lema oraz miłości do " The Wizzard of Ozz " . Jest to jeden z moich najlepszych "zeszytowych" bazgrołów. Narysowane w pracy....



a to moja Wojowniczka i Rafiki z Króla Lwa




"Wirujące Słońca", wiosna 2016.




Jedna z moich poważniejszych prac, bez tytułu.

~ Jak widzicie moja twórczość nieco "ewaluowała", teraz coraz częściej staram się łączyć ze sobą różne techniki. Lubię na przykład połączenie długopis + farba . Swoja drogą, długopis to świetne narzędzie do rysowania, serio. Zwłaszcza cienkie długopisy, te "grubsze" są leprze do cieniowania... ;)

~ To wszystko na dziś, mam nadzieję, że zaciekawiłam Was swoimi pracami. Tymczasem lecę dalej tworzyć i Was także do tego zachęcam ! ~



poniedziałek, 16 stycznia 2017

Różdżki w górę czyli RECENZJA : Harry Potter i Przeklęte Dziecko


" AKT PIERWSZY   SCENA PIERWSZA
KING'S CROSS
Pełna ruchu,zatłoczona stacja. Mnóstwo ludzi śpieszących we wszystkie strony. W tym zgiełku dwie wielkie klatki grzechoczą na szczycie dwóch wyładowanych wózków, popychanych przez dwóch chłopców : JAMESA POTTERA i  ALBUSA POTTERA. Ich matka GINNY idzie tuż za nimi. Trzydziestosiedmioletni mężczyzna, HARRY, niesie córkę LILY na barana. "

Tak oto zaczyna się książka, która ma nas znowu przenieść w świat magii i czarodziejstwa. Kto z Was tęsknił, czekał, miał nadzieję, że ujrzy znowu na ekranach zatłoczony peron dziewięć i trzy czwarte? Kto nie chciałby usiąść w zimowy wieczór z książką wypełnioną zaklęciami w ręku?
Okazję ku temu dają nam twórcy "nowego" Harrego, lecz zanim przystąpimy do lektury warto wiedzieć o dwóch rzeczach.

Po pierwsze :

Jest to SZTUKA TEATRALNA, jak zapewne wiemy, coś zupełnie odrębnego od książki i to powinno być podstawową informacją dla tych, którzy zastanawiają się nad kupnem tejże pozycji. Nie myślcie, że próbuję zaniżyć tu atrakcyjność sztuk teatralnych względem książek (o matko, nigdy !) jednak forma, którą kieruję się sztuka wystawiana na deskach jest nieco inna, niż popularna powieść.  Nie bez powodu przytoczyłam zatem fragment książki ( umówmy się, że tak będę nazywać "Harrego..") wyżej i napisałam go dokładnie w takiej formie, w jakiej jest wydrukowany. Szczerze mówiąc, początkowo ta różnorodność czcionek (doszukałam się ich sztuk 4) przeszkadzała mi w czytaniu i stwarzała pewną dezorientację, szybko jednak przyzwyczaiłam się, że imiona w didaskaliach są pisane inną czcionką, sama didaskalia inną, a wypowiedzi bohaterów jeszcze "inszą". No cóż. Być może zabieg taki był konieczny?

Po drugie :

Sztuka jest napisana przez Jacka Thorne'a, który podczas pracy konsultował się jedynie z J.K.Rowling. Na deski Londyńskiego teatru, gdzie miała swą premierę, przeniósł ją natomiast John Tiffany. Na okładce czytamy, iż jest to CZĘŚĆ PIERWSZA I DRUGA

To tyle z podstawowych wiadomości, a teraz sama treść:


Fabuła osadzona jest dziewiętnaście lat po zakończeniu ostatniej książki serii, czyli po pokonaniu Voldemorta i zaprowadzeniu spokoju w magicznym świecie. Zakończenie siódmej części, a właściwie jej epilog, ma miejsca na stacji King's Cross, a rozpoczęcie " Przeklętego dziecka " przenosi nas znowu na znany nam peron. CZĘŚĆ PIERWSZA składa się z dwóch aktów a CZĘŚĆ DRUGA symetrycznie, również z dwóch. Suma sumarum daje nam do cztery akty.
Jak już wspominałam, z racji tego, że jest to sztuka teatralna, brak w niej szczegółowych opisów. Nie znajdziemy więc tutaj rozległych wywodów na temat stanu emocjonalnego bohaterów, nie zmierzymy się z opisami przyrody (cieszycie się, co?), których z resztą i tak u Rowling było mało, i dobrze. Nie to bowiem jest najważniejsze. No właśnie, a co jest?
Tematem, na którym skupia się fabuła jest relacja dorosłego, przykładnego ojca (umiecie to sobie wyobrazić?) Harrego z jego najmłodszym synem Albusem Severusem. Skoro jest problem, to warto zadać sobie pytanie, czy Harry jest rzeczywiście przykładnym rodzicem? W tle kłótni najmłodszego z Potterów ze swoim ojcem  widzimy widmo odradzającego się zła, które spało smacznie do tej pory. Pojawiają się bowiem pogłoski, że Voldemort pozostawił po sobie na świecie coś więcej, niż śmierć i złe wspomnienia...
Więcej nie będę Wam spoilerować, a zaznaczę, na co zwróciłam uwagę przy lekturze.
➼ KONSTRUKCJA FABUŁY : wiele jest tu zwrotów akcji, przenosimy się nieraz w czasie, co uznaję za plus (można sobie pogdybać, co by było gdyby, a nawet o tym poczytać...)
➼ NOWY WĄTEK PRZYJAŹNI : nie zdradzę między kim a kim, ale zapewniam, że jest to mieszanka WYBUCHOWA, mająca swoje korzenie od pierwszych lat spędzonych przez Harrego w Hogwardzie
➼ NOWA PERSPEKTYWA : spojrzenie na Harrego trochę "nowocześniej", książka jest też dobra na ćwiczenie wyobraźni - można ciągle się zastanawiać, jak oni przedstawili to w teatrze 😆
➼ DUMBLEDORE : którego uwielbiam, powraca, co prawda w formie farby na płótnie, ale zawsze jest to wielki DUMBLEDORE. Oczywiście, z krótkiej rozmowy którą odbywa z Harrym dowiadujemy się kolejnej prawdy życiowej. 💚 💜
👎 KULMINACJA : co prawda, jest to chyba charakterystyczne dla Harrego, ale mnie osobiście zawiodła "główna scena walki ze złem", brakowało mi jakiegoś napięcia. Właściwie nie zdążyłam się dobrze wczytać, a już było po wszystkim.
👎 MAŁO TREŚCI : pamiętajmy, że jest to jedynie sztuka spisana w formie książki, więc może moja krytyka nie jest do końca uzasadniona, jednak zdecydowanie brakowało mi "tego czegoś", a same didaskalia stwarzają barierę, przez którą ciężko utożsamić się z bohaterami.

Podsumowanie :
💗 Mam nadzieję, że moja mała recenzja pozwoli Wam zdecydować, czy warto przeczytać "nowego Harrego" czy może jednak poczekać na ekranizacje ( lub zobaczyć osobiście ) sztuki. Mój stosunek do powieści o młodym czarodzieju jest oczywiście sentymentalny i przepełniony wieloma wspomnieniami, jak pisałam już wcześniej na Facebooku, Harry kojarzy mi się z urodzinami i zimowymi wieczorami, podczas których utożsamiałam się z bohaterem mieszkającym w komórce pod schodami... Czy chcemy tego czy nie, Harry jest z pewnością niepowtarzalny a od nas zależy ile magii będzie niósł ze sobą 💚 💗 💗
NA KONIEC OGŁOSZENIE : Jeśli czytacie moje posty, albo przeczytaliście ten, zostawcie komentarz, lajka, cokolwiek ! Dzięki, że jesteście ze mną,
Bajo, lecę, bo niedługo trzeba zaliczać SUMY... 😇 😇  ❤