sobota, 25 lutego 2017

K R Y S Z T A Ł rozdział II.

           Dzisiaj II rozdział mojej powieści  - szkicu Kryształ. Dla przypomnienia : początkujący dziennikarz oraz jego przyjaciel  komisarz Ostojski dyskutują nad dziwnym pożarem. Jest to powieść szkic, dlatego ciągle coś w niej zmieniam.Niemniej jednak publikuję, może ktoś z Was poczyta :)                                                            

                                                                                 * * *

  Zima w parku jest beznadziejna. Dookoła tylko gołe drzewa, które nawet nie są posadzone wedle jakiegoś układu czy rządku. Czarne wrony przelatywały nieraz nade mną i przypominały mi tylko o niewyjaśnionych sprawach. Kiedyś w naszej okolicy, w Mońkach zaginęła dziewczynka. Była energiczną, zwykłą nastolatką, jak opisywali podczas wywiadu jej rówieśnicy oraz rodzina. Zaginęła wychodząc z domu. Przeszła na drugą stronę ulicy i już jej nie było. Próbowałem wyjaśnić tę zagadkową sprawę, objeżdżałem wiele razy teren, dokładnie i rzetelnie analizowałem całe zdarzenie jak i wszystkie sytuacje z życia dziewczynki tuż przed jej zaginięciem. Jedynym jednak wydarzeniem było to, że kupiła w dzień zniknięcia cukierki w miejscowym sklepie. Ot, nic wielkiego. Próbowałem zaangażować w poszukiwania Ostojskiego, ale on uparcie twierdził, że sprawa jest przegrana. Powiedział mi to kiedyś prosto w twarz, w barze na Młynowej :

- Słuchaj, tej dziewczynki nigdy nie znajdziemy. Takie rzeczy się zdarzają. W zeszłym roku zaginęło rodzeństwo nie pozostawiając żadnych śladów. To są grubsze, międzynarodowe sprawy. My nic tu nie możemy - skwitował, a widząc moją minę poklepał mnie po ramieniu i rzekł :

- Zapomnij o tej sprawie - po czym wyszedł zostawiając mnie samego, zapatrzonego pustym wzrokiem w bursztynowe piwo.

Po dziewczynce z Moniek zaginęła kolejna młoda osoba. Tym razem gdzieś na skraju Podlasia. Próbowałem w tej sprawie kontaktować się z innymi dziennikarzami. Ostojski dał mi nawet namiary na prywatnych detektywów. Okazało się wtedy, że i na Śląskim zaginęły dzieci. Rozmawiałem z wieloma osobami ale informacje jakie uzyskałem nadawały się tylko na śmietnik. Wszystkie sprawy łączyło jedno : dzieci zaginęły nagle i nie pozostawiły żadnych, choćby najmniejszych śladów. Zupełnie, jakby wyparowały.

- To przecież niemożliwe. Dzieci tak po prostu nie wyparowują ! - zauważył bystro Ostojski podczas naszego spotkania. Krzyknął to na tyle głośno, by wszyscy wokół odwrócili się w naszą stronę. Siedzieliśmy w kawiarni.

- A dorośli tak ? - spytałem z uśmiechem.
- Dorośli owszem. Jak chcą, to mogą.

Po jakimś czasie zaginięcia stały się elementem mego życia. Nie mogę jednak powiedzieć, że byłem do nich przyzwyczajony. Z całą pewnością nie wyrosła we mnie odporność, jak to bywa u niektórych lekarzy czy prokuratorów. Nie byłem znieczulony. Każde zaginięcie przyprawiało mnie o dreszcz. Dreszcz przerażenia ale i podniecenia.

Od małego lubiłem zagadki. Chodziłem po podwórku babci z małą lupką w ręku, którą kupił mi ojciec. Była ona dodatkiem do gazetki " Mały tropiciel". Uwielbiałem ją czytać. Dzięki wiedzy zdobytej podczas lektury Małego tropiciela wiedziałem, jak znaleźć bezpańskie koty i psy, a także gdzie babcia chowa słoik z cukierkami. Potrafiłem także znaleźć zaginiony rower sąsiadki.
Kiedy dorastałem chodziłem do liceum o profilu chemicznym. Uczyłem się na chemika i biologa. Zostałem dziennikarzem. Z pewnością zamiast studiować kwiatostany wolę rozwiązywać zagadki kryminalne. Ostojski mówi, że mam nie po kolei w głowie.

Zmarzłem jak pies. Po raz kolejny. Zima w tym roku była szczególnie mroźna i dokuczliwa. Zima w mieście też jest beznadziejna. Chodniki są zasypane, a wszyscy poruszają się jakby w zwolnionym tempie, próbując bez szwanku przebrnąć przez zaspy śniegu. Byłem trochę zawiedziony tym spacerem. Z drugiej strony, czego ja się spodziewałem? Zrezygnowany pośpieszyłem na przystanek. Ulice były puste. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodził z domu w taką pogodę. Stanąłem pod daszkiem. Biel śniegu raziła mnie już w oczy więc je przymknąłem.
 Na szczęście w autobusie działa ogrzewanie. Usiadłem i począłem pocierać sobie ręce, które zamarzły jakiś czas temu. Nagle zadzwonił telefon.
" Nie teraz " - pomyślałem. Komórka jednak nie dawała za wygraną. Ktoś ewidentnie chce pilnie ze mną rozmawiać. Z trudem nacisnąłem zamarzniętymi palcami zielony przycisk. To był oczywiście Ostojski.

- Muszę z Tobą koniecznie porozmawiać ! - wykrzyczał przez słuchawkę - Chodzi o tę sprawę z pożarem. - dodał szeptem, co nieco mnie zdziwiło. Czyżby Ostojski nie mógł rozmawiać o tym śledztwie? Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszakże informacji na takie tematy nie okazuje się wszystkim sąsiadom, jednak wiedziałem która jest godzina i wiedziałem, że Ostojski powinien, a nawet na pewno, jest teraz w pracy. A dokładniej w swoim gabinecie. Bo Ostojski uwielbia swój gabinet.  Umówiliśmy się w jednej z Białostockich kawiarni na zaraz. Po piętnastu minutach byłem na miejscu. Tak, Białystok jest małym miastem, chociaż stale się rozrasta. Poruszanie się po centrum nie stanowi jednak najmniejszego problemu.

Ostojski przywitał mnie nerwowym uściskiem dłoni. Zobaczyłem, że zamówił nam po kawie. Byłem zdumiony. Usiadłem na przeciwko niego. Blask ciepłych, żółtawych lamp spadał na jego okrągłą twarz. Małe, szare oczka świdrowały mnie spojrzeniem. Dawno nie widziałem takich oczu. Na pewno nie u Ostojskiego.

- Słucham panie komisarzu ? - zacząłem żartobliwie.
- Namielska żyje.

Zapanowała cisza. I to na długo. Nawet panie kelnerki popatrzyły na nas z obawą, jakby były uczestniczkami tej rozmowy i wiedziały o całej sprawie. Poczułem, że zaschło mi w gardle. Nie dałem rady jednak wziąć nawet łyka.
- Jak to, żyje. Co masz na myśli? - spytałem podejrzliwie patrząc na Ostojskiego. Zacząłem mu się przyglądać. Miał podkrążone bardziej niż zwykle oczy. Siwizna także dawała mu się we znaki a włosy miał jakby rzadsze. Zacząłem się poważnie obawiać o mego owalnego przyjaciela. Pomyślałem, że potrzeba mu odpoczynku.

- Mam na myśli to, że oddycha, czyli wykonuje podstawową czynność życiową. Jej mózg pracuje, prawdopodobnie też odżywa się i je...

- Spokojnie ! Co Ty bredzisz? - wykonałem rękami gest "stop" dalej wpatrując się w towarzysza. Byłem już pewien, że zwariował. Jak inaczej mam wyjaśnić sobie jego zachowanie? Zrozumcie, Ostojski nigdy, ale to przenigdy nie wykazywał żadnego entuzjazmu. Nie mówić już o podnieceniu czy zdenerwowaniu.

- Posłuchaj mnie teraz, bo nie będę sto razy powtarzać ! Namielska, ta kobieta, która mieszkała...
- Dobrze wiem, kim jest Namielska ! - wykrzyknąłem. Jak mógłbym nie wiedzieć? Była moją sąsiadką przez cały, okrągły rok. Kelnerki wydawały się coraz bardziej zaniepokojone naszym zachowaniem. Zignorowałem to.

- Musisz mi wybaczyć, nie powiedziałem ci wszystkiego - teraz ton Ostojskiego był uniżony, jakby kajał się przede mną. Tylko ja nie wiedziałem, dlaczego? Coraz mocniej niepokoiłem się jego stanem psychicznym. Z całą pewnością, musi odpocząć.

- Właściwie to dowiedziałem się o tym niedawno. Wiesz, po naszej wizycie w Mleczku trochę otrzeźwiałem i stwierdziłem, że muszę coś zobaczyć. Następnego rana jadę do wydziału medycyny sądowej. Mówię Jadzi, żeby dała mi kartę wejścia, bo swoją gdzieś zgubiłem. Wiesz jak ja dobrze żyję z Jadzią.

- I co, wszedłeś do tego prosektorium? - przerwałem mu.
- A skąd Ty wie... a nie ważne. Tak, to znaczy, nie od razu. Za pierwszym razem spotkałem głównego i tak mnie zjechał od góry do dołu, że tu nie wolno wchodzić, że policja się we wszystko miesza, a oni są ludźmi nauki... do mnie tak, rozumiesz?

Skrzywiłem się w kwaśnym grymasie. Główny, bo tak nazywaliśmy przewodniczącego rady lekarskiej a zarazem głównego lekarza naszego gmachu medycyny sądowej, nie należał do przyjemnych ludzi. Miał szarą cerę i długi, spiczasty nos. Wąskie i czarne oczy sypały jadowitym spojrzeniem na każdego, kto wszedł mu w drogę.

- Drugim razem mi się poszczęściło. Wchodzę i mówię : jestem komisarzem głównym (podkreśliłem to słowo) i mam prawo do wglądu w sprawę. Co za tym idzie, żądam ukazania mi sali, w której przetrzymywane są zwłoki (brr, jak to brzmi) pani Walentyny Niemejskiej, ofiary pożaru z ul.Dojnowskiej 3/a w Białymstoku. Celem oględzin będzie uzupełnienie dokumentacji akt sprawy - tak mu rzekłem, dobre co !

Ostojski przez chwilę patrzył na mnie, jakby oczekiwał aplauzu. Zaśmiałem się. Lubiłem go bardzo.

- Domyślam się, że dostałeś pozwolenie na wejście. Tak, wiem, główny miał cudowną minę - uprzedziłem jego zachwyty, gdyż chciałem w końcu dowiedzieć się co tak na prawdę ma mi do przekazania. Ostojski wyraźnie zbladł, porzuciwszy entuzjazm wywołany wspomnieniem jego triumfalnego wystąpienia sprzed chwili. Pochylił się w moją stronę i wyszeptał :

- Nie było ciała. Rozumiesz? W tej sprawie nie ma ciała. I nie było.
- Jak to nie było, przecież sam widziałem ten czarny kombinezon... - zacząłem zszokowany słowami kolegi. Ostojski przerwał mi jednak mówiąc :

- To była tylko przykrywka. Pokazówka. Pożar był, ofiary nie ma. Miejscowi nie znaleźli niczego na miejscu. Wykluczyliśmy też spalenie się ofiary, zbyt niska temperatura. Za dużo ostatnio zaginięć, dlatego odstawili ten teatr.

- A miejscowe szpitale? - spytałem.

- Sprawdzone. Miejscowe i okoliczne, wszystkie w województwie. Nigdzie jej nie ma, a to oznacza, że gdzieś jest. Tylko my nie wiemy gdzie - dodał mój towarzysz pospiesznie.

W odpowiedzi na moje milczenie wyciągnął jakiś mały przedmiot, zawinięty w brązowy papier i wsadzony do foliowej torebki.

- Co to jest?! - spytałem przerażony, obawiając się najgorszego. Jakiegoś zęba niedoszłej nieboszczki albo odrąbanego palca..

- Rozpakuj, tylko ostrożnie ! - zachęcił mnie Ostojski.

Niechętnie wziąłem torebkę do ręki, wyjąłem z niej przedmiot i rozwinąłem. Spojrzałem zaskoczony na Ostojskiego. W rękach trzymałem niewielki kawałek kryształu, albo coś, co było podobne na przykład do kryształu górskiego. Z tym że, ten kawałek był jakby wyszlifowany z niektórych stron, a po jednym z jego ostrych zboczu ciągnęła się niebiesko-zielonkawa plama. Był całkiem ładny i błyszczał się jakoś tajemniczo w świetle lamp. Przez chwilę poczułem się jak mały odkrywca. Czułem, że trzymam w ręku coś cennego.
- To jedyna rzecz, jaką znaleźliśmy na miejscu. Mówiąc jedyna, mam to rzeczywiście na myśli. - oderwałem wzrok od przedmiotu i spojrzałem bystro na Ostojskiego.
- Tak, tak - powiedział zadowolony - Żadnych rzeczy osobistych, a właściwie brak jakichkolwiek rzeczy. To leżało na środku pokoju. Dziwi mnie, że nie próbowałeś się tam wślizgnąć. Czy Ty nie potrzebujesz przypadkiem wypoczynku?


Ostojski był jaki był, ale co do jednego miał racje. Rzeczywiście nie było to w moim stylu, by przegapić taką okazję i obejrzeć miejsce zdarzenia. Zwłaszcza, że znajdowało się ono w sąsiedztwie. Policja znała już mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że jestem dziennikarzem śledczym i zbytnio nie zwracała uwagi na moją obecność. Zwłaszcza gdy sprawa dotyczyła zaginięć. Ochrona prywatności osób zaginionych była wtedy rzeczą drugorzędną. Wracając do domu zastanawiałem się nam słowami przyjaciela. Chyba coś ze mną było nie tak. Ostatnio siedziałem w domu depcząc po starych dokumentach, nie mogąc pozbierać niczego do kupy. Może mam depresje? Podczas wybuchu pożaru nie było mnie w domu, wróciłem dopiero po kilku godzinach od zdarzenia, przebywając wcześniej w redakcji. Aż dziwne, że nikt nie poinformował mnie o tym, iż za drzwiami obok się pali. Zanim wpadliśmy z Ostojskim na absurdalny pomysł zamiany ról byłem zawiedziony i wszystko mi było obojętne. Może jednak to już ten czas, gdy mogę powiedzieć " dzień jak co dzień " patrząc na kolejne zdjęcie osoby zaginionej? Może jestem już człowiekiem innej kategorii, może jestem bez uczuć.
Rozmyślania przerwał mi kot, który przebiegł jakoś tak niefortunnie pomiędzy mymi nogami, że prawie się nie zabiłem. Sytuacja jak z filmu, pomyślałem. Serce podskoczyło mi do gardła i uznałem, że jednak mam jakieś tam uczucie. Wciąż się boję i można mnie zaskoczyć. Jednak nie jest tak źle.




piątek, 17 lutego 2017

Pustynne Słońce - Hologram dla króla





Wyobraźcie sobie, że jesteście na pustyni, w nieznanym Wam państwie. Z daleka od domu i problemów a świat wokół Was zdaje się być jednym wielkim paradoksem.

Zielone i szmaragdowe wody świecą spokojnym blaskiem a upał roztapia najgorsze ale i najmilsze myśli. Problemy, które zostawiliście daleko za oceanem zdają się być małostkowe wobec ogromnych przestrzeni, planów rozbudowy wielkiego miasta oraz nowoczesności. Ale czy na pewno? Upalne Słońce grzeje niemiłosiernie a myśli o problemach palą...

Czekacie na króla, jednak on nie przybywa.


W takiej sytuacji znalazł się główny bohater książki Dave'a Eggersa a także filmu nakręconego na jej podstawie (2016) z Tomem Hanksem w roli głównej. 

Ja trafiłam na "Hologram ... " przypadkiem - żółta okładka, pustynia i samotny człowiek z teczką brnący przez piaski skusiła mnie. Przeczytałam opis - Arabia Saudyjska, projekt, król ...
Pomyślałam, czemu nie 


Początkowo książka jednak bardzo mnie nudziła. Powyrywane z kontekstu wspomnienia Alana, powolne przedstawienie jego sytuacji oraz zero akcji sprawiały, że niemal zmuszałam się do lektury. Potem pojawiły się opisy amerykańskiej firmy Reliant Systems co prawiło, że pożałowałam kupna tej pozycji.

Odłożyłam ją na kilka dni lecz po jakimś czasie z determinacją brnęłam dalej.

W końcu pojawił się król ! A raczej... wspomnienie o nim. Król miał przybyć, jednak "niestety jest gdzie indziej". Współpracownicy Alana zostają umieszczeni w plastikowym namiocie, pośród szklanych, nowoczesnych budowli, na terenie nowo powstającego miasta. Miasto to, nawiasem mówiąc, znajduje się na odludziu, zupełnie odcięte od świata.

Zabawa króla w kotka i myszkę trwa przez całą lekturę.
W końcu Alan poznaje nowych ludzi, zgłębia przedziwne środowisko pustynnych obyczajów odbiegające daleko od jego wyobrażenia o złotym kraju. Bohater zaprzyjaźnia się z młodym kierowcą, z którym później poluje na wilki w niebiesko szarych górach. Doświadcza też namiastki romansu, poznaje smak niebezpieczeństwa oraz zniewalającą samotność. Król powoli wtapia się w plan drugorzędny, pozostając gdzieś w świadomości zarówno Alana jak i czytelnika. Może przyjedzie dziś, może jutro albo za miesiąc, kto to wie?

Książka Davea Eggersa jest powieścią psychologiczną. Z biegiem czasu, pod pustynnym słońcem widzimy obraz człowieka zmęczonego, zmartwionego problemami zarówno w firmie jak i życiu osobistym. Pojawia nam się postać samotnego mężczyzny, zatroskanego ojca oraz żądnego przygód, niedowartościowanego chłopca, który drzemie głęboko w Alanie.

Król jest jakby patronem pustyni - każdy wie, że istnieje, jednak nikt go do tej pory nie widział. Przynajmniej nie Alan i jego młodzi współpracownicy. Pod błękitnym niebem wszystko toczy się swoim życiem, a żeby usnąć pija się nielegalny bimber...

Złote gwiazdy przyświecają nocy, a różowe wody kuszą swoją krystaliczną tonią. Cały kraj jest jedną wielką pułapką, w którą główny bohater wpada i pozwala porwać się przedziwnym biegom wydarzeń.


Budowanie napięcia zdaje się być specjalnością autora książki. Nie czytałam jego wcześniejszych pozycji (jeszcze) ale coś mi się zdaje, że nie jest to dziewiczy zabieg pisarza. Kreacja przeraźliwie realnego świata, nieczułego na ludzkie problemy dotyka za każdym razem. I za każdym razem dziwi.

Kto by jednak nie zakochał się w morzu gwiazd, złotych wydmach oraz wód płynących donikąd?

poniedziałek, 13 lutego 2017

Tykocin Opowieść z Narwi




Tymczasowa przerwa od bajek, chociaż wciąż kotłują się w mojej głowie. Znikają jednak dość szybko, może za szybko? Ostatni czas jest zabiegany, trochę drętwy. Przerwa na uczelni daje mnóstwo czasu do wykorzystania. Nadrabiam zatem zdjęcia, malunki, klejenie kwiatów i pudełek...

Brakowało mi podróży. Muszę podróżować. Nie jestem w stanie usiedzieć w jednym miejscu długo. To skutkuje bardzo nieprzyjemnymi doznaniami : dusznością, uczuciem zniewolenia oraz tęsknotą za migoczącymi obrazami zza okna. Za wolnością.

Postanowiłam ulżyć mojej cygańskiej duszy i wyruszyć w małą, ale zawsze, podróż. Tykocin mącił mi w głowie od dawna. Czułam, iż muszę tam pojechać. Zrobiłam tak w sobotnie popołudnie. Wsiadłam do pks i odetchnęłam. W końcu.

Trasa Białystok - Tykocin przebiega przez bardzo miłe dla mnie okolice. Kręta, nowo wybudowana droga prowadzi do Złotorii, z którą mam piękne wspomnienia. Tu mieszka moja przyjaciółka. Tu razem chodziłyśmy po polach, w letnie, pachnące dni. Tu przesiadywałyśmy nad rzeką. Tu rozmawiałam w nocy z moimi przyjaciółmi, do rana snując szalone plany. To tutaj pokaleczyłam sobie nogi, chodząc po ciernistym polu a upalne słońce paliło nas do żywca.

Pojechałam w mą podróż z Maćkiem. Nie byliśmy do końca pewni, gdzie mamy wysiadać. Miałam w pamięci coś takiego jak "przystanek szkoła". Wesoły pan kierowca rozmawiał z jakimś mężczyzną całą drogę. O weselu, o dzieciach i o buntowniczym synu. Gdy wjechaliśmy już do naszej docelowej miejscowości, kierowca zagadał do mnie :

- A gdzie panią wysadzić? Przy kościele?
- Może być przy kościele - odparłam, mając w pamięci wielki, biały budynek.

- Czy przy synagodze?

Uśmiechnęłam się nieco i odparłam :

- Przy kościele.

Towarzysz kierowcy zaśmiał się pod nosem.

- A to pani zna Tykocin ! - rzekł kierowca i wkrótce stanęliśmy przed ogromną budowlą.

O jej historii i znaczeniu nie będę się teraz rozpisywać - mam w planach zbadać ten temat dokładniej. Obejrzeliśmy z Maćkiem pobieżnie świątynię, weszliśmy w próg restauracji, na której wisiał plakat filmu U Pana Boga w ogródku. Potem postanowiliśmy, że ruszymy w stronę zamku.

Weszliśmy na długi most, przecinający rzekę Narew. Spękany lód wił się niczym ogromny, czarny wąż boa. Nie byliśmy nawet w połowie drogi gdy przemarzłam do szpiku kości i w duchu powtarzałam sobie, że zaraz muszę napić się herbaty. Zamek pojawił nam się na horyzoncie. Weszliśmy na dzieciniec, a potem próbowaliśmy obejść go dookoła. Budowla jednak nie jest całkowicie wykończona. Mniej więcej przedstawia się on tak :








[brama wejściowa]




Pobłądziliśmy tam chwilę by później zawrócić i zstąpić w dół rzeki.
Minęliśmy mężczyznę, który powiedział do nas :

- Dzień dobry.

Spojrzeliśmy z Maćkiem na siebie zdziwieni. Czyżby aparat zawieszony na szyi dodawał splendoru? Ja wolę się chwalić moją analogową P R A K T I C Ą, chociaż zaczynam wątpić, czy ktoś w dzisiejszych czasach rozpoznaje co to za cudo i do czego służy. Większość ludzi myśli, że to nowoczesny aparat z fajnym designem. Nie będę jednak osądzać - w końcu co człowiek to pasja.
Przebrnęliśmy w milczeniu przez śniegi i dotarliśmy do małego mostku. Rzadko rozmawiam podczas plenerów. Wolę się skupić na przyrodzie.



Tuż przed drewnianym mostkiem znalazłam uroczą roślinkę, którą widzicie powyżej. Nie wiem, jak się nazywa. Muszę kupić sobie przewodnik po roślinach i ziołach. Widziałam taki ostatnio w księgarni. Czytam również taką encyklopedię podczas pobytu u moich przyjaciół, kiedy nie mogę zasnąć. Ta książka stoi w dużym pokoju i odkryłam ją niegdyś. Lubię rośliny. Lubię naturę.

Przykucnęłam nad, jak mniemam, kwiatami i zrobiłam parę klatek.


Świeciło piękne słońce. Czasem jego blask raził mnie w oczy, rozświetlając śnieg i błyszczącą rzekę.






Coraz bardziej zaczynam doceniać fotografię krajobrazu. Powiem więcej, zaczyna mnie to powoli kręcić. Zrobiłam kilka ujęć moim analogiem. Postaliśmy z Maćkiem, który też robił zdjęcia, chwilę na mostku po czym ruszyliśmy schodami w górę. Na wielką, metalową konstrukcję.

Do naszych uszu dobiegała muzyka. Właściwie, to słyszeliśmy ją stojąc na "nizinach" i fotografując cichą przyrodę. Muzyka dobiegała albo z mostu właściwego albo z restauracji nieopodal lub z czyjegoś samochodu. Patrząc na uśpioną Narew słuchaliśmy zatem Pitbulla ft Christina Aguilera Feel this moment . Ta muzyka nie przeszkadzała mi jednak zbytnio, nasunęła tylko mgłę wspomnień.
Z dużego mostu zrobiłam kilka ujęć, oto one :






Postanowiliśmy, że udamy się w jakieś ciepłe miejsce. Było to konieczne z racji tego, że zamarzałam. Szybko marznę, nawet jak ubiorę się na Shreka, wielowarstwowo. Postanowiliśmy przejść się na coś, co nazwałabym placem głównym. Stoi tam wielki, stary pomnik Stefana Czarneckiego, który odbudował miasteczko zniszczone w czasie Potopu szwedzkiego.

W Tykocinie znajduje się wiele zabytków. Według Wikipedii, jest ich ponad 100. To spora liczba, jednak przechadzając się po miasteczku nie trudno w to uwierzyć. Dostrzegłam po prawej stronie domki. Bardzo stare i bardzo ładne. Mogłabym mieszkać w jednym z nich. Tabliczki umieszczone na ich ścianach wskazywały o ich wartości historycznej.





Przeszliśmy plac dookoła, po czym ruszyliśmy w kierunku jednej z małych, przytulnych restauracyjek. Naszą uwagę przykuły Opowieści z Narwi.

W środku znaleźliśmy białe wnętrze, drewniane meble i mnóstwo obrazów oraz zdjęć przedstawiających historię i przyrodę miasteczka Tykocin. Wszystko to zrobione ze smakiem - w niczym nie przypominało to rupieciarni. Nazwa druga : Galeria Sztuki i Smaku / Tawerna Rzeczna Galeria Rękodzieła mówiła sama za siebie. Był jednak jeden minus -  potworne zimno w środku.
Nie będę jednak zbyt surowa, bo nie mam takich powodów. Zamarzłam wcześniej na śmierć, więc prawdopodobnie nic oprócz godzinnej gorącej kąpieli nie będzie mnie w stanie ogrzać.

Zamówiliśmy jedzenie. W karcie same domowe oraz typowo podlaskie potrawy. Kartacze, których nie cierpię (może nie jestem Podlasianką?), żurek, barszcz i zupa rybna. Mniam. Bez wahania wybrałam zupę z ryby, zwłaszcza, że były w niej lane kluski. Ciekawa sprawa okazała się z wyborem napoju. Nie wiem dlaczego, ale zawsze, czy to oglądając ukochane Ogniem i mieczem czy też czytając prze ciekawe książki pana J. Besali wyobrażałam sobie, iż miód pitny to ciepły, lub schłodzony nieco, lepki napój. Podobny do piwa, tylko gęstszy. No cóż, bardzo się myliłam. Widocznie wyobrażenie moje minęło się z realizmem. Jako, że w karcie był on dostępny w ok. czterech wariantach, bez wahania wybrałam jeden z nich. Niestety moje zdziwienie było ogromne, gdy dostałam kieliszek wypełniony czymś, co przypominało mi koniak ( jestem kobietą, nie znam się na alkoholach ). W dodatku było zimne i pachniało spirytusem, a raczej bimbrem. Smakowało już lepiej, ale nie mogłam się przemóc i zostawiłam ponad połowę trunku nietkniętą.




Na moje szczęście zupa okazała się hitem. Co prawda, była nieco słona (zważcie na to, że nie używam soli), jednak w całości smakowała przepysznie. W dosyć gęstym bulionie pływały pulpeciki rybne oraz kluseczki. Nie jestem Magdą Gessler, ale myślę, że były domowej roboty. Dużo było także marchewki oraz ziół. Bardzo polecam.

Maciej, po męsku, wybrał żurek i również sobie zachwalał. Gdy spożyłam posiłek grzałam się jego czarną herbatą. Widok mieliśmy przemiły, ponieważ wybraliśmy stolik na przeciwko okna. Z dziecięcą radością podskoczyłam, kiedy zauważyłam przejeżdżające ulicą dwie furmanki z końmi. Później wracały, wioząc ze sobą wesołe grono ludzi. Restauracja znajduje się dokładnie naprzeciw zabytkowych domków, o których pisałam wcześniej. Jedząc i próbując przekonać się do mego pitnego miodu opowiadałam Maćkowi, że mogłabym zamieszkać w jednym z nich. Zastanawiałam się ile  kosztuje kupno domku w takim stylu lub zbudowanie własnego Tak bym chciała....

O 17.00 mieliśmy pks. Postanowiliśmy poczekać do 16:15 i wyruszyć w górę miasteczka, zwiedzając przy okazji synagogę. Odwlekałam ten moment jak tylko mogłam, bo dalej trzęsłam się z zimna. Mimo tego, że w środku rozpalono w piecu a kominek znajdujący się w sali rozbłysnął ciepłymi językami ognia. Zapachniało też piecem i drzewem. Niestety wybiła godzina mrozu i wyszliśmy na zewnątrz. Maciej spytał panią kelnerkę o drogę i ruszyliśmy dalej.

Gdy dotarliśmy do synagogi zauważyłam niezwykłą architekturę miasteczka. Budowle na prawdę są wiekowe. Tworzą niepowtarzalny, nostalgiczny klimat. Z wielką uciechą przystanęłam by popatrzeć na mijające nas powozy konne. Te same, które obserwowałam kilka minut temu z okna. Prezentowały się bajecznie na tle czerwonych i białych budynków. Te piękne, czarne oraz szare konie. Niestety nie uchwyciłam tego momentu. Zauważyłam, że od jakiegoś czasu najpiękniejsze chwile pozostawiam nie udokumentowane. Chyba coś w tym jest.

Synagoga wyglądała inaczej, niż się spodziewałam. Był to biały, kwadratowy budynek. Z racji tego, że zamarzałam nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Poza tym, nie za bardzo wiedziałam co i jak uchwycić. Wiem jednak, iż Tykocin to jedno z największych skupisk kultury żydowskiej w Polsce. Widać to na każdym kroku. W drodze na przystanek autobusowy zahaczyliśmy o piękny, żydowski domek :





Aby się ogrzać i ukrócić sobie czas oczekiwania na transport, wstąpiliśmy do miejscowego sklepu. Nic nie kupiliśmy, bo nie można było płacić kartą za małe kwoty. O co z tym chodzi? Już nie raz utrudniło mi to życie.

Kiedy w końcu usiedliśmy w ciepłym wnętrzu autobusu ( tego samego, który nas tutaj przywiózł ) poczułam ulgę, Byłam zadowolona z wyprawy, Maciej też. Spojrzałam przez okno. Słońce zachodziło i wszystko stawało się niebieskie. Żółte światła lamp ocieplały zimowy widok.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Podziwiałam krajobraz, który przypominał mi cichą, zimną próżnię. Pod Białymstokiem zauważyłam ogromny księżyc. Nie uchwyciłam go na zdjęciach. Pozostał w mej pamięci.







To by było na tyle z Opowieści z Narwi,
dzięki za przeczytanie,
do usłyszenia ! 

poniedziałek, 6 lutego 2017

Pogańska Polska, Rusałki i Halucynogenne Grzybki - Magia Szeptuchy w książce Katarzyny B. Miszczuk



Po Szeptuchę sięgnęłam odruchowo, stojąc przed półką zapełnioną książkami od góry do dołu, kompletnie nie wiedząc czego szukam. W takich sytuacjach zawsze dopada mnie "presja czasu" - trzeba szybko coś wybrać zanim pani ekspedientka podejdzie i z przesadzonym entuzjazmem wypowie znienawidzone pytanie:Może w czymś pomóc? Co prawda, ta panika sklepowa dopada mnie już znacznie rzadziej, niemniej jednak upłyną lata a może wieki zanim wyzbędę się jej na dobre.

Przeczytałam opis Szeptuchy i stwierdziłam, że definitywnie kupuję. Zaczęłam czytać na przystanku, kontynuowałam w autobusie a potem w domu.

Zaskoczyła mnie (pozytywnie!) koncepcja książki. Mieszko I nie przyjął chrztu, co skutkuje tym, że ówczesna Polska jest krajem pogańskim. Wszyscy zatem wierzymy w Świętowida, Rusałki, Wąpierze....Obchodzimy również hucznie wszelkie święta : topienie Marzanny nie jest jedynie symbolicznym rytuałem ale obowiązkiem, bawimy się przy ogniskach podczas Jarego Święta, rozmawiamy ze zmarłymi, przeganiamy demony...

Pisząc wszyscy muszę wykluczyć jednak pewną osobę.
Gosia, (a raczej Gosława), główna bohaterka Szeptuchy ,stanowi zupełne przeciwieństwo "normalnych"  obywateli Królestwa Polskiego. Jako świeża absolwentka studiów medycznych jest zapaloną przeciwniczką wsiowych zabobonów i gdyby żyła w czasach komunizmu zostałaby zapewne zamknięta w więzieniu za głoszenie herezji oraz dziwnych teorii (podpartych z resztą wieloletnim kuciem medycyny). Gosię poznajemy w przełomowym momencie jej życia: Oto została zesłana do jednej z wsiowych bab na roczne praktyki, do małej miejscowości niedaleko Kielc...
Oczywiście Gosia jest zrozpaczona a za punkt honoru wyznacza sobie tępienie szeptuchowych praktyk. Sama nie zostanie nigdy Szeptuchą - prędzej umrze ! Los jednak okazuje się przewrotny, a dotychczasowe życie Gosi zdaje się być jedynie złudzeniem...

Książkę Katarzyny B. Miszczuk zdecydowanie polecam, zwłaszcza kobietom. Jako fanka folkloru i natury (naprawdę kocham te rzeczy) trafiłam w dziesiątkę sięgając po tę pozycję. Język polskiej pisarki jest na prawdę błyskotliwy, a z Gosią z łatwością utożsami się niejedna dziewczyna. Również istotny wątek miłosny nie zawiódł: znacznie odbiega on od obrazu taniego romansidła. Tajemniczy, zabójczo przystojny mężczyzna plus nieśmiała hipohondryczka , panicznie bojąca się kleszczy to z pewnością niezbyt klasyczne połączenie i o to chodzi !

 Z Szeptuchą na pewno nie będziecie się nudzić. Autorka wprowadza z naturalnym luzem humor do swojej powieści, nie odbiegając jednak od aury tajemniczości, magii oraz mocy natury i bogów. Możemy również poznać wiele przepisów na wszelkie bolączki. Zapomnijcie o współczesnej medycynie - teraz, kiedy boli nas brzuch należy wylać czystą wodę z białkiem jajka do pieca i po kłopocie!

   Szeptucha to zaskakująca, magiczna ale zarazem uderzające jakąś prawdziwością powieść. Przeczytałam ją niemalże jednym tchem. Książka ma swoją kontynuację - zakończenie jest zatem otwarte. Noc kupały czeka już na mnie na półce, a Was zachęcam do poznania magicznego świata topielców, okrutnych bogów oraz rusałek i kibicowania Gosi w walce z nimi!

Czy ktoś z Was czytał już Szeptuchę ? Dajcie znać o swych wrażeniach :)